Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Odebrały tysiące porodów

Urszula Ludwiczak
U góry od lewej: Joanna Pojawis, Dorota Grzegorek, Urszula Laskowska, Ewa Bilik i Zofia Ostapowicz,  podczas zjazdu z okazji 35-lecia skończenia szkoły.
U góry od lewej: Joanna Pojawis, Dorota Grzegorek, Urszula Laskowska, Ewa Bilik i Zofia Ostapowicz, podczas zjazdu z okazji 35-lecia skończenia szkoły. A. Zgiet
Skończyły słynną białostocką szkołę położnych w 1980 r. Większość z 31 absolwentek nadal pracuje w zawodzie. Kilka dni temu zjechały z różnych części świata, by się spotkać.

Pierwszy raz spotkały się 15 lat po zakończeniu szkoły. Potem co pięć lat organizowały kolejne zjazdy. Kilka dni temu spotkały się po raz czwarty, w 35 lat po dyplomie. Specjalnie po to, by zobaczyć koleżanki z dawnych lat i powspominać, do Białegostoku zjechały 24 panie z innych miast Polski, a nawet z innych krajów.

- Nasz rok był wspaniały, zawsze świetnie się rozumiałyśmy i do dziś bardzo dobrze czujemy się w swoim gronie - mówi Ewa Bilik, która na spotkanie przyleciała z Włoch. - Kiedy się spotykamy, czas cofa się o 35 lat...

Spięte włosy i sztywny fartuch

Naukę zaczynały w 1977 roku. Na pierwszym roku było ich 38. Medyczne Studium Zawodowe mieściło się przy ul. Ogrodowej w Białymstoku.

- Miałyśmy wspaniałe instruktorki, które potrafiły zarazić nas pasją i zawodem położnej - wspominają dzisiaj absolwentki szkoły. - Niektóre były już starszymi paniami, z zasadami.
W szkole trzeba było mieć spięte włosy, wykrochmalony fartuch. A na święta i różne uroczystości przyszłe położne wkładały mundurki i krawaty.

- Do tego nosiłyśmy czepki! - podkreśla Joanna Pojawis, dzisiaj oddziałowa na ginekologii w szpitalu wojewódzkim przy ul. Warszawskiej w Białymstoku. - Najpierw całe białe, bez paska. Potem pojawiał się jeden cienki pasek, a po dyplomie już jeden gruby.
Czepki nosiły też w pracy. W Polsce do roku 1990 był to obowiązkowy element stroju pielęgniarki czy położnej.

W szkole przechodziły też praktyki na porodówkach. Pierwsze porody odbierały w obecności instruktorek. To wtedy można było się tak naprawdę przekonać, czy wybór akurat tej szkoły jest właściwym kierunkiem. No i część dziewczyn wtedy rezygnowała... Ale większość pań szła do szkoły z przekonaniem, że chce zostać położną.

- Chociaż u mnie to położnictwo to wyszło trochę niechcący - śmieje się Barbara Jamróg, dzisiaj położna oddziałowa w szpitalu w Olecku. - Bo miałam iść na rusycystykę. Ale usłyszałam od kogoś, że mam takie delikatne ręce, abym szła na położnictwo. I to mi tak po głowie chodziło. Złożyłam papiery do szkoły w Białymstoku. I nie żałuję. Wybrałam dobrze. Zawód położnej jest fascynujący.

Barbara Jamróg po skończeniu studium wróciła do Olecka, skąd pochodzi.
- Na początku przeżywałam każdy poród - wspomina. - Myślę, że przyjęłam ich tysiące. Nieraz odbierałam porody u kobiet, które wcześniej sama też przyjmowałam na świat.
Dzisiaj pani Basia jest oddziałową, porodów już nie odbiera. Ale nadal kocha swój zawód.
- Chociaż przez te lata bardzo dużo na porodówkach się zmieniło - przyznaje. - Kiedyś rodząca musiała leżeć w jednej pozycji, nie mogła chodzić, jeść. Teraz niemal każda pani przychodzi do szpitala z planem porodu. Wie, czego chce, jak chce rodzić, czy chce znieczulenie. Nie mówiąc o towarzyszeniu przy porodzie i odwiedzaniu świeżo upieczonych mam. Kiedyś tatuś do szpitala nie mógł tak po prostu wejść, panie do panów krzyczały z 3 piętra...

Urszula Laskowska po skończeniu szkoły przez 10 lat pracowała na porodówce w białostockim szpitalu klinicznym.

- Potem z rodziną wyjechałam do Niemiec i tam już zostałam - opowiada. - To były niepewne czasy, nie wiedziałam czy dobrze robię, czy uda się znaleźć pracę w zawodzie. Ale mój dyplom został uznany, po praktykach i nauce języka znalazłam pracę w szpitalu w Dusseldorfie. Pracuję tam do dziś. To już 23 lata. Przyjęłam na świat z 3 tys. dzieci.
Pani Urszula przyznaje, że praca na białostockiej i niemieckiej porodówce praktycznie niczym się nie różni. - Na pewno też to, czego nauczyłam się w białostockiej szkole przydało mi się w pracy, moje wykształcenie było takie samo, jak koleżanek z Niemiec - podkreśla.

Na dyżurze rodziło się 80 dzieci

Zofia Ostapowicz od 30 lat mieszka w Stanach Zjednoczonych. Nie udało się jej tam nostryfikować dyplomu położnej, a pielęgniarką być nie chciała. Tęskni za zawodem.
- Przyjmowanie porodów było dla mnie wszystkim. I chociaż od lat nie praktykuję, myślę, że i dzisiaj bez problemu bym odebrała poród.

Tym bardziej, że ma ich na swoim koncie około 5 tysięcy.
- Po szkole dwa lata pracowałam na porodówce na Warszawskiej w Białymstoku, a potem wyjechałam na dwuletni kontrakt do Libii - wspomina pani Zofia. - Tam na jednym dyżurze rodziło się po 60-80 dzieci.

Joanna Pojawis dzisiaj pracuje z pacjentkami po operacjach ginekologicznych.
- To bardzo wdzięczna praca - mówi. - Daje mi dużo satysfakcji, ale i uczy cierpliwości i spokoju. Pacjentki są zadowolone, często mówią, że czują się u nas jak w Leśnej Górze.
Dorota Grzegorek swoje miejsce odnalazła na bloku operacyjnym w szpitalu wojewódzkim w Białymstoku. - Początkowo pracowałam na porodówce, potem zaproponowano mi pracę na bloku, spróbowałam, tak mi się spodobało, że zostałam. Przeszłam dodatkowe szkolenia i kursy - wylicza.

Wszystkie panie przyznają, że kochają swój zawód. Wiedzą, że dobrze wybrały. A za pięć lat znowu chcą spotkać się i powspominać młodość i tysiące odebranych porodów.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna