Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To nie cud, to medycyna

Urszula Ludwiczak [email protected]
Anna Ekstowicz z dwuletnią córeczką Zosią do dzisiaj jest w stałym kontakcie z pracownikami kliniki, którzy pomogli dziewczynce przyjść na świat
Anna Ekstowicz z dwuletnią córeczką Zosią do dzisiaj jest w stałym kontakcie z pracownikami kliniki, którzy pomogli dziewczynce przyjść na świat
Zosia Ekstowicz właśnie skończyła dwa latka.

Jest radosnym, zdrowym dzieckiem. Trudno uwierzyć, że zdrowie jej mamy, gdy była w ciąży, wisiało na włosku. Na szczęście lekarzom udało się uratować i mamę, i córkę. A takich niecodziennych przypadków w medycynie jest więcej.

Narodziny małej Zosi były jednym z najbardziej oczekiwanych wydarzeń nie tylko dla jej rodziców, ale i całego sztabu białostockich lekarzy. Poważnie chora mama dziewczynki niemal całą ciążę spędziła w szpitalu, na oddziale... chirurgii. Udało się utrzymać ciążę i na świat przyszła mała Zosia.

Oddziałowa córka
- Stoczyliśmy wspólnie z kolegami położnikami wielką walkę o to dziecko i matkę - mówił wtedy doc. Bogusław Kędra, kierownik Kliniki Chirurgii Ogólnej i Gastroenterologii w białostockim szpitalu klinicznym. - Wszyscy tu poczuwamy się za ojców chrzestnych małej Zosi. To pierwsza córka naszej kliniki.

Mama Zosi - Anna Ekstowicz z Łomży - trafiła na oddział białostockiego szpitala w czwartym miesiącu ciąży. - Gdy zaszłam w ciążę, ujawniła się moja choroba: przetoka pęcherzowo-jelitowa - opowiadała. - Nie mogłam nic jeść, od razu bolały mnie jelita. W 20. tygodniu ciąży ważyłam 40 kg. Los mojego dziecka wisiał na włosku. W październiku ub. roku trafiłam do szpitala w Łomży, potem przewieziono mnie do Białegostoku.

Aby ratować życie własne i dziecka, pani Ania przez cały czas podłączona była do specjalnego worka, z którego do jej żył spływał odpowiednio skomponowany pokarm. W ten sposób uzupełniano wszelkie braki składników odżywczych. - Mogłam wprawdzie chodzić, ale nie wolno mi było opuścić szpitala - mówiła. - Byłam "uwiązana" do tego worka. Cały czas miałam doskonałą opieką lekarzy. Bardzo się o mnie troszczyli.

5 marca o godz. 23.10, siłami natury, już na oddziale położniczym szpitala klinicznego, urodziła się Zosia. Choć malutka (50 cm i 2,4 kg) była okazem zdrowia: dostała 10 punktów w skali Apgar. Narodziny zdrowej Zosi to olbrzymi sukces białostockich lekarzy: chirurgów i położników. Do tej pory w Polsce nie było przypadku szczęśliwego zakończenia ciąży u pacjentki z tak poważną chorobą i odżywianiem dożylnym.

- Choć ryzyko było duże, udało się - cieszy się dzisiaj doc. Kędra. - Takie przypadki są bardzo rzadko spotykane, ciąża była zagrożona, pacjentka z dużym ubytkiem wagi, wyniszczona.

Po dwóch latach Zosia rozwija się znakomicie, bardzo dobrze czuje się też pani Ania.

- Córka jest zdrowa, ja też już nie mam żadnych problemów - mówi Anna Ekstowicz. - Po kilku miesiącach od porodu wróciłam do kliniki na operację. Po niej odzyskałam zdrowie. Teraz wszystko jest w najlepszym porządku.
Cieszą się też pracownicy kliniki, dla których mała Zosia to nadal prawdziwa oddziałowa "córka". - Pani Ania nas czasem tu odwiedza razem z małą, dostaliśmy też od nich kalendarz ze zdjęciami dziecka - opowiada doc. Kędra.

Nikt nie chciał operować
Kolejny przypadek też był niecodzienny. W październiku 2008 roku lekarze z Kliniki Ortopedii Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku przyszyli odciętą dłoń mężczyźnie. 70-letni pan Jan spod Otwocka stracił ją, gdy ciął drewno przy domu. Dopychał prawą ręką kawałki gałęzi, deski i... się poślizgnął. To był moment. Ręka się osunęła i została wciągnięta w maszynę. - Ciachnęło mi dłoń, tuż za nadgarstkiem - opowiadał mężczyzna. - Szybko ścisnąłem bluzą ranę i pobiegłem do domu.

Na szczęście w domu była żona i syn pana Jana. Wezwano karetkę. Syn włożył odcięta dłoń do woreczka foliowego. Lekarze z pogotowia dosypali tam jeszcze soli, aby zabezpieczyć odciętą kończynę. Pogotowie zawiozło mężczyznę do szpitala w Otwocku. Okazało się jednak, że tamtejsi lekarze nie podejmą się zabiegu przyszycia dłoni. Wezwano śmigłowiec ratunkowy i przetransportowano pana Jana do Warszawy. Tam w szpitalu opatrzono mu rękę i zaczęto szukać placówki, która podjęłaby się operacji. - Dzwonili po całej Polsce, ale wszędzie mówiono, że nie podejmą się zabiegu, bo nie ma gwarancji, że się uda - mówił pan Jan. - Dopiero gdy zadzwoniono do Białegostoku, okazało się, że tutejsi lekarze zaryzykują.

Białostoccy lekarze operację przyszycia obciętych kończyn czy palców wykonują kilka razy w roku i mają na swoim koncie wiele sukcesów. Pacjent miał to szczęście, że gdy szukano dla niego pomocy, dyżurni akurat nie operowali, mieli chwilę wytchnienia, byli pod telefonem i podjęli się tego zadania.

Mężczyznę przewieziono śmigłowcem do białostockiej Kliniki Ortopedii i Traumatologii Uniwersytetu Medycznego. Trafił na stół operacyjny. Zabieg trwał 5 godzin. Pan Jan przez kilkanaście dni po zabiegu żył w niepewności, czy operacja się udała. Bardzo bał się straty prawej dłoni.

Lekarze nie ukrywali zresztą, że operacja była trudna. Nie dość, że piła ucięła rękę, to jeszcze dłoń była mocno poparzona, ponieważ dostała się między rozgrzaną tarczę a element obudowy. Trzeba było dokonać stabilizacji kości łokciowej i promieniowej płytkami, zespolić mikrochirurgicznie naczynia tętnicze i żylne, naprawić nerwy, które są najbardziej istotne dla funkcji ręki oraz przeciętych mięśni. Obciążeniem dodatkowym był wiek pacjenta. - Operacja zakończyła się pełnym sukcesem - podkreśla prof. Jan Skowroński, kierownik Kliniki Ortopedii i Traumatologii UMB. - Mężczyzna odzyskał sprawność w ręce.

Cuda w medycynie
Chociaż większość lekarzy nie lubi mówić o nadzwyczajnych operacjach czy uzdrowieniach pacjentów jako o cudach, czasem inaczej tego, co się dzieje, nazwać nie można. Wiele takich przykładów znaleźć można w książce, która ukaże się 7 kwietnia. To "Cud w medycynie" - kilkadziesiąt opowieści czternastu wybitnych polskich specjalistów o nadzwyczajnych przypadkach z ich praktyki, o pacjentach, którzy wracali do zdrowia, mimo że z medycznego punktu widzenia było to niemożliwe.

Wśród nich są historie, z jakimi miał do czynienia dr Mieczysław Wasielica, ordynator oddziału chirurgii ogólnej Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Białymstoku. Lekarz wspomina m.in. ponaddziewięćdziesięcioletnią pacjentkę z rozpoznanym nowotworem żołądka. "Choć była sprawna i nieschorowana, podjęcie decyzji o przeprowadzeniu operacji nie przyszło lekarzom łatwo: mieliśmy jej wyciąć cały żołądek, a następnie połączyć przełyk z jelitem cienkim (...) Zastanawialiśmy się, czy starsza pani wytrzyma operację" - wspomina dr Wasielica. Gdy uprzedzono pacjentkę o możliwych powikłaniach, ta stwierdziła, że przetrzymała łagry, przetrzyma też operację. I rzeczywiście - zabieg się udał, kobieta wyzdrowiała.

Wybitny kardiochirurg z Katowic, prof. Andrzej Bochenek, też wspomina starszą panią, która - według wiedzy medycznej - była nie do uratowania. Wskazywały na to wyniki badań oraz stan ogólny chorej. Były wątpliwości, czy kobietę w ogóle operować. Ale lekarze podjęli walkę. "Tydzień po operacji (...) przechodziłem przez oddział i zobaczyłem ją czytającą gazetę... Zatrzymałem się, jakbym nie wierzył w to, co widzę" opisuje prof. Bochenek.

Prof. Tomasz Trojanowski, neurochirurg z Lublina, wspomina m.in. pacjenta z glejakiem - guzem nowotworowym o wysokim stopniu złośliwości. Pacjenci nieleczeni żyją średnio 3-4 miesiące, leczeni wszelkimi możliwymi metodami - około roku. Prof. Trojanowski ma jednak pacjenta - starszego księdza, kustosza jednego z sanktuariów maryjnych, który po takim rozpoznaniu żyje już 8 lat. "Wydawało się, że ma przed sobą najwyżej dwa lata życia" - wspomina prof. Trojanowski. - "Ktoś głęboko wierzący mógłby uznać, że widać taka była wola boska - dwa lata to w sam raz, aby skończyć odnawianie sanktuarium. Tyle że remont już dawno się skończył, a mój pacjent żyje i ma się dobrze".

Prof. Wiesław Jędrzejczak, krajowy konsultant w dziedzinie hematologii, wspomina pierwsze w Polsce przeszczepy szpiku od dawcy rodzinnego i stosowanie nowatorskich wtedy metod.

Podawanie sześcioletniej pacjentce przed przeszczepem tabletek, które miały zniszczyć jej szpik, nazwał najtrudniejszą decyzją w swoim życiu. Wprawdzie lek, który podano dziewczynce, stosowano wcześniej na świecie - właśnie w tym celu, ale polscy lekarze stosowali specyfik innego producenta. I tak naprawdę, nie wiedzieli, czy lek i jego dawka nie okażą się dla chorej zabójcze.

Potem był zabieg, a cztery tygodnie po przeszczepie nowy szpik podjął funkcje w organizmie chorej. W ciągu następnego półtora roku dziewczynka wyzdrowiała. Udało się! Od tego czasu lekarze wykonywali wiele następnych przeszczepów, także gdy grupy krwi dawcy i biorcy się różniły.

Prawdziwe historie polskich specjalistów to opowieści o walce o zdrowie i życie chorych nieraz za wszelką cenę.

"Nie mówię pacjentom, ile jeszcze zostało im czasu. Nie jestem zegarmistrzem, jedynie chirurgiem, który operuje już na tyle długo, że wie, iż nie ma w medycynie niewzruszonych reguł. No może poza jedną: o życie trzeba walczyć do końca, bo nie my, ludzie, mamy w tej materii ostatnie słowo" - stwierdza w "Cudzie w medycynie" dr Mieczysław Wasielica.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna