Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zmasakrowane ciała, to była straszna rzecz

Rafał Bieńkowski [email protected]
R. Bieńkowski
Strażacy mówią o najtrudniejszej akcji w swoim życiu.

Podczas głośnych wypadków przed dziennikarzami stają zwykle rzecznicy prasowi lub szefowie jednostek. Ale to zwykli strażacy i ratownicy bezpośrednio ratują ludzkie życie lub wyciągają ciała z wraków samochodów. A o nich się nie mówi.

Śmierć kolegów wciąż boli
Zbigniew Kozłowski w grajewskiej komendzie straży pożarnej jest dowódcą zmiany. Jest jednym z najbardziej doświadczonych funkcjonariuszy. Pracuje w branży już 19 lat. Do pierwszego wypadku śmiertelnego jaki pamięta, doszło w okolicach Bełdy. Kierowca osobówki wpadł na drzewo. Zginął na miejscu.
Największa tragedia, którą wciąż pamięta pan Zbigniew, rozegrała się jednak w maju 1997 r.

- Zginęło dwóch moich kolegów ze zmiany. Pracowałem z nimi cztery lata - opowiada Kozłowski. - Pojechali służbowo do Rajgrodu samochodem operacyjnym. W drodze powrotnej zderzyli się z litewską ciężarówką. Kiedy odebraliśmy zgłoszenie, nie wiedzieliśmy jeszcze, że to nasi koledzy. Dwie osoby wtedy zginęły, jedna odniosła poważne obrażenia. To była straszna rzecz, ciała zmasakrowane. Byli fantastycznymi kolegami - dodaje strażak.
Jak sam mówi, widok krwi nie jest dla niego problemem.

- Nie chcę, aby uznano mnie za twardziela, bo przecież mam ułomności i słabsze chwile jak każdy. Krew mi jednak nie przeszkadza. Bardziej ta niemoc, że nic nie można już zrobić - tłumaczy grajewianin.

Zawodowi strażacy spędzają ze sobą mnóstwo czasu. W końcu służby odbywają się w trybie 24-godzinnym. Znają się od podszewki. Po powrocie z tragicznych wypadków, rolę psychologa zastępują szczere rozmowy we własnym gronie.
- Można wówczas wszystko na gorąco ocenić - opowiada Zbigniew Kozłowski. - Mówimy sobie co było podczas akcji dobrze, a co źle. Kto ma do kogo jakie pretensje. Zdarza się, że ktoś krzyknie, padnie ostre słowo. Nie można jednak dusić w sobie tego, co słabe. Do domu staram się tego nie przenosić. Tam jest czas dla żony, dzieci.

Ratując sąsiada
Jerzy Jaworski 10 lat temu skończył pracę w pogotowiu ratunkowym. Teraz jest kierowcą OSP w Szczuczynie. Razem uzbierało się tego 33 lata.
Kiedy zapytaliśmy go o najtrudniejszą akcję, bez zastanowienia odparł, że jest nią śmierć czterech młodych dziewczyn, które w 2008 r. zginęły w Szczuczynie w drodze do szkoły. Ich auto przygniotła ciężarówka.

- Na początku wydobyliśmy dwie ofiary - opowiada strażak. - Potem zauważyliśmy kolejną, potem jeszcze jedną. Człowiek robi to na początku "na zimno", adrenalina działa. Najgorzej było drugiego dnia. Dopiero wtedy ma się przed oczami tych ludzi. W ogóle wypadki młodych osób i dzieci są wyjątkowo przykre. Wiadomo, małe to, chce żyć, płacze.

Doświadczony strażak przyzwyczaił się do widoku krwi, bo niestety makabrycznych momentów nie brakowało zarówno, gdy pracował w pogotowiu ratunkowym jak i w straży pożarnej. Jaworski przypomina sobie, jak kilka lat temu laweta potrąciła idącego poboczem mężczyznę, który wskutek odniesionych obrażeń twarzoczaszki zginął na miejscu.

O tragedii dziewcząt jadących na lekcje wciąż pamięta też Damian Trzaska. 23-latek jest dyplomowanym ratownikiem w szczuczyńskiej OSP, której próg po raz pierwszy przekroczył jako 12-latek. Po kilku latach zaczął jeździć na akcje.
- Pamiętam, że szedłem wtedy do szkoły. Usłyszałem wyjącą syrenę. Pobiegłem do remizy i pojechaliśmy pomagać. Tamte dziewczyny były praktycznie moimi rówieśniczkami. Uczyliśmy się w jednej szkole - opowiada.

Takie sytuacje nie są odosobnione. Gmina Szczuczyn jest mała. Prawdopodobieństwo, że ratować będzie się sąsiada lub przyjaciela jest bardzo duże. Tutaj wszyscy się znają. Dlatego boli jeszcze bardziej.

23-latkowi w pamięć zapadł także inny widok. Kiedy jechali do wypadku na drodze do Wąsosza, w polu zauważyli rozbite renault. Przy aucie leżały wieńce pogrzebowe. Z dala wyglądały jak tzw. folia życia. Myślał, że pozostało im już tylko wydobywanie ciał. Okazało się, że pasażerowie jechali na pogrzeb.

Damian, jak sam mówi, mimo młodego wieku śmierci i krwi już się naoglądał.
Sporym doświadczeniem ochotniczym i zawodowym może pochwalić się strażak Michał Janiszewski pochodzący również ze Szczuczyna, na co dzień pracujący w KP PSP w Grajewie.

Biorąc udział w akcjach wspomina kilka wyjątkowo tragicznych zdarzeń. Jednym z ostatnich, które utkwiło mu w pamięci, był sierpniowy wypadek w Popowie, gdzie zginęła młoda matka wraz z kilkuletnią córką (pchały auto do stacji benzynowej, gdyż zabrakło im paliwa - przypomina red.).

- Może widok nie był makabryczny, ale sumienie trącił - mówi strażak-ratownik. - Pomimo to trzeba było jednak wykonywać swoje obowiązki na miejscu zdarzenia. Taka służba i praca.

Chciał się wieszać
Podczas akcji dochodzi do wielu dramatycznych momentów. Jeden z lokalnych dziennikarzy wspomina, jak kilka lat temu w lesie chciał się powiesić kierowca. Mężczyzna nie spowodował wypadku, a jedynie niedaleko niego przejeżdżał. Jego samochód złapał kołem pobocze i wpadł do rowu. Kierowca wyciągnął sznur zza siedzenia i poszedł w kierunku lasu.

- Pamiętam, że ktoś go powstrzymał. Jak później miał tłumaczyć, bał się, że pracodawca obciąży go za holowanie auta i nie będzie miał z czego utrzymać rodziny - opowiada dziennikarz.

Trzaska wspomina z kolei, jak podczas zabezpieczania miejsca wypadku omal nie został rozjechany przez litewską ciężarówkę. Kierowca nie zastosował się do wydanych mu instrukcji. Na szczęście ratownik w porę odskoczył.

Do sytuacji zagrożenia życia ratowników dochodzi nierzadko. Wystarczy wspomnieć grudniową kraksę grajewskiej karetki pogotowia, która jadąc do wezwania, została uderzona na trasie 61 przez inne auto. Gdyby nie zimna krew i wielkie umiejętności kierowcy ambulansu Mariusza Macewko, zginęłoby kilka osób. Ten jednak niemal cudem uniknął czołowego zderzenia z autem, które niespodziewanie wyjechało na przeciwległy pas jezdni.

- Z całych sił trzymałem kierownicę do prawej strony. Śmierć zajrzała mi w oczy - mówił potem kierowca w wywiadzie udzielonym naszemu tygodnikowi.

Oczyszczające kółko wzajemnego wsparcia
Praca strażaków jest bardzo obciążająca pod względem psychicznym. Tragiczne wspomnienia zostają na stałe. Z pomocy psychologów nasi ratownicy korzystają jednak rzadko.

Bryg. Andrzej Jabłoński, p.o. komendanta powiatowego PSP w Grajewie przypomina sobie tylko jedną taką chwilę.

- Kilka lat temu wyjechaliśmy do ciężkiego wypadku w Downarach. Chociaż miejscowość leży już w powiecie monieckim zadysponowano nas również do pomocy. Zginęło siedem osób - wspomina. - Kilka dni po akcji w komendzie w Mońkach zorganizowano spotkanie z psychologiem z Komendy Głównej PSP. Uczestniczyli w nim wszyscy strażacy, którzy brali bezpośredni udział w działaniach. Pamiętam, usiedliśmy wtedy "w kółku" i każdy szczerze wyrzucał to z siebie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna