Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Hospicjum "Dom Opatrzności Bożej". Leczy nie tylko ciała, ale i ludzkie dusze

Urszula Ludwiczak
Zbudowane głównie dzięki ofiarności i życzliwości wielu ludzi Hospicjum „Dom Opatrzności Bożej”  to drugi dom dr Tadeusza Borowskiego-Beszty. W jednej z sal można oglądać niezwykłe dzieło - obraz nieba Magdaleny Pietraszko.
Zbudowane głównie dzięki ofiarności i życzliwości wielu ludzi Hospicjum „Dom Opatrzności Bożej” to drugi dom dr Tadeusza Borowskiego-Beszty. W jednej z sal można oglądać niezwykłe dzieło - obraz nieba Magdaleny Pietraszko. Anatol Chomicz
Chciał być chirurgiem, ale nie pozwoliły na to odmrożone na Syberii palce. Wybrał kierunek najbliższy człowiekowi - psychiatrię. Dla tych najbardziej potrzebujących stworzył dom.

Niezwykle skromny, oaza cierpliwości, wyrozumiałości, bezinteresowny i zawsze oddany chorym - tak mówią o nim współpracownicy i ci, którzy kiedykolwiek się z nim zetknęli. A w Białymstoku słyszał o nim chyba każdy. Dr Tadeusz Borowski-Beszta, specjalista psychiatrii, który zawsze pochyla się nad losem pacjenta, leczy ciała i dusze. To on współtworzył w Zaczerlanach, niedaleko Choroszczy, jeden z pierwszych w Polsce ośrodków dla narkomanów. Od 28 lat działa w ruchu hospicyjnym. Chociaż sobie nie przypisuje żadnych zasług, to w dużej mierze właśnie dzięki niemu w Białymstoku powstało pierwsze w Polsce hospicjum stacjonarne, a dziś zarządzane przez niego hospicjum Dom Opatrzności Bożej może pomagać wszystkim potrzebującym.

Po śmierci pacjentki, zaadoptował jej dzieci

Dr Tadeusz Borowski-Beszta urodził się w 1934 r. w Łapach. Syn oficera Wojska Polskiego, Marcina Borowskiego-Beszty, który został aresztowany w 1939 roku przez NKWD i zamordowany w Kuropatach.

Mały Tadeusz w 1940 r. został wywieziony wraz z matką i dziadkiem do Kazachstanu. Tam przez sześć lat rodzina znosiła nędzę, głód i chłód. Dziadek na tej nieludzkiej ziemi pozostał.

- Pamiętam, jak mój dziadek umierał bez żadnej pomocy lekarskiej - wspomina dzisiaj dr Borowski-Beszta. - Miał niedokrwienie kończyn dolnych i te martwicze palce mu odpadały. Mama przywiozła je potem, jak relikwie, do Polski i złożyła w rodzinnym grobie. Myślę, że te przeżycia miały wpływ na wybór mojej drogi zawodowej. A potem, kiedy pojawiła się idea hospicyjna, dołączyłem do tego, bo uważałem, że są ludzie, którym trzeba w pierwszej kolejności pomagać. To są najcięższe stany, ale i okres schyłkowy życia, gdy choroba nie ustępuje, ale narasta.

Najpierw musiał jednak skończyć Akademię Medyczną. Zesłaniec i syn oficera nie miał łatwo. Za pierwszym razem nie został przyjęty. Potem trzeba było zweryfikować marzenia o chirurgii.

- Moje odmrożone, krótsze palce lewej ręki uniemożliwiły mi tę specjalizację - tłumaczy dr Borowski. - Wybrałem więc psychiatrię, która pozwala całościowo spojrzeć na człowieka, nie tyko na jego organizm, ale i jego emocje, psychikę, myśli...

To był dobry wybór. Bo chory zawsze był dla doktora Borowskiego na pierwszym miejscu. W czasach, gdy pracował w szpitalu psychiatrycznym w Choroszczy nie raz jeździł do swoich pacjentów po dyżurze. Wyliczył kiedyś, w 50-lecie swego małżeństwa, że posługa chorym, zliczając tylko dyżury, zajęła mu nieprzerwanie sześć lat, a drugie tyle czasu posługa poza dyżurami.

Gdy zmarła jedna z jego pacjentek, osieracając czwórkę małych dzieci, bez wahania, razem z żoną Alicją, zaadoptowali najmłodsze, półtoraroczne bliźniaki.

- To przecież naturalny gest - doktor nie widzi do dziś w tym nic nadzwyczajnego. - Starsze dzieci wzięli dziadkowie, my zaś zaadoptowaliśmy najmłodszych chłopców.

W efekcie stworzyli jedną, wielką rodzinę, razem ze starszym rodzeństwem bliźniaków i ich dziadkami.

W życiu zawodowym doktor przez kilka lat prowadził pracownię rehabilitacji zawodowej inwalidów, zwłaszcza tych z inwalidztwem psychicznym. Przez krótki czas - w okresie stanu wojennego - był też dyrektorem szpitala psychiatrycznego w Choroszczy. Zapoczątkował w nim wiele zmian, ale szybko został wymieniony przez ówczesne władze.

- Skończyłem specjalizację z zakresu ochrony zdrowia. To doświadczenie przydało mi się potem, w organizowaniu pracy czy przy inwestycjach w hospicjum - mówi.

To dr Borowski-Beszta, jako jeden z pierwszych w naszym regionie, pochylił się w latach 80. nad losem narkomanów, uzależnionych od tzw. polskiej heroiny. Stworzył dla nich w Choroszczy oddział detoksykacyjny, a potem ośrodek rehabilitacyjny w Zaczerlanach. Współpracował przy tym z ojcem Edwardem Konkolem. Poznali się, gdy ten odwiedzał w szpitalu uzależnionych młodych ludzi.

- Ojciec Konkol miał dar, łatwość docierania do młodzieży, która z kolei do niego miała zaufanie - opowiada dr Borowski-Beszta. - Wchodził do melin, miejsc, gdzie odbywała się produkcja narkotyków, starał się motywować tych młodych ludzi do zmiany upodobań i swojego życia. W wielu wypadkach przekonywał skutecznie i potem ci ludzie trafiali do nas. Stworzyliśmy im w końcu oddział detoksykacyjny.

Szybko okazało się, że samo odtrucie to nie wszystko, że potrzebne jest miejsce, gdzie takie osoby będą mogły pozostawać przez dłuższy czas i stopniowo wracać do normalności, przez rehabilitację społeczną czy psychologiczną. Na to też znalazł się sposób.

- Wtedy akurat zaczął swoje działania Marek Kotański i dołączyliśmy do stworzonego przez niego Monaru. Tak powstał ośrodek w Zaczerlanach - opowiada doktor.

Ewenement na skalę światową

W 1987 roku zaczął się trwający do dziś rozdział z ruchem hospicyjnym. Zebrało się wtedy grono kilku osób, onkolodzy: Helena Kopystecka i Stanisław Kiluk, psychiatra Tadeusz Borowski-Beszta i prawnik Zuzanna Pasławska, które stworzyły Towarzystwo Przyjaciół Chorych „Hospicjum”. W jego skład weszło w sumie 18 lekarzy, 8 pielęgniarek, 2 kapłanów, 5 studentów medycyny i 10 wolontariuszy.

- Nasze zamiary były bardzo skromne: w miarę możliwości pomagać rodzinom w opiece nad chorymi, dotkniętymi schorzeniami onkologicznymi, którzy wymagają pomocy lekarskiej i pielęgniarskiej - wspomina dr Tadeusz Borowski-Beszta. - Okazało się jednak, że są chorzy, którzy nie mają zaplecza rodzinnego, są samotni, albo rodzina nie jest w stanie zapewnić im tej należytej opieki.

Wtedy pojawiła się myśl, że trzeba by zorganizować hospicjum stacjonarne.

- Władze miasta wskazały nam kilka obiektów do wyremontowania, wśród nich stary dom na ul. Świętojańskiej, który wybraliśmy. Zuzanna Pasławska doprowadziła go do użytku. Po kapitalnym remoncie powstało tam pięć miejsc dla chorych. W 1992 r. w tym domu udało się przyjąć pierwszą pacjentkę. Mieszkała samotnie, w starym budownictwie, miała tylko zimną wodę, nie miała sanitariatu. W placówce dostała odpowiednią opiekę.

Pierwsze w Polsce hospicjum stacjonarne nazwano „Dom Opatrzności Bożej”. Placówka szybko się zapełniła potrzebującymi. - A nie mieliśmy żadnej umowy z władzami ani administracją, opiekę sprawowaliśmy wolontaryjnie. Dopiero po pewnym czasie zaczęliśmy dostawać niewielkie dotacje z kasy chorych - wspomina doktor.

Pacjentów przybywało z tygodnia na tydzień. - Trzeba było rozglądać się za czymś większym. Tym razem spośród kilku zaproponowanych nam przez władze obiektów wybraliśmy do zaadapotowania pod nasze potrzeby stara willę z okresu rozbiorów, willę naczelnika carskiego więzienia, stojącą przy ul. Sobieskiego w Białymstoku. Konserwator zabytków pozwolił ją rozebrać i przeprowadzić rekonstrukcję. Z zewnątrz wygląd musiał być zachowany, jedynie wewnątrz mogliśmy zaadoptować budynek do potrzeb chorych.

W 2002 r. dom przy Sobieskiego był gotowy. - Wydawało się, że 5 miejsc przy Świętojańskiej i 16 w drugiej lokalizacji starczy na zaspokojenie potrzeb, ale rzeczywistość okazała się inna... - wspomina doktor Borowski-Beszta. - Pacjentów stale przybywało i w 2009 r. zaczęła się rozbudowa obiektu przy Sobieskiego, która jeszcze nie jest do końca skończona, ale tzw. powierzchnie łóżkowe są już w całości przekazane chorym.

Dziś białostockie Hospicjum „Dom Opatrzności Bożej” to ewenement na skalę światową. Obiekt powstał bowiem głównie dzięki ludzkim sercom - z ich ofiarności (m.in. 1 proc. podatku, darom sponsorów) i pomocy (wiele osób pracowało tu społecznie) oraz - jak podkreśla doktor - owej „opatrzności bożej”.

-Mamy dzisiaj 70 miejsc dla potrzebujących i pełne obłożenie. W tym roku przyjęliśmy już ok. 660 chorych - mówi doktor.

Chorzy mają tu zapewnione komfortowe, intymne warunki. - Wszyscy się tu po pewnym czasie znają, nie ma takiej anonimowości - zaznacza. - Te same pielęgniarki, lekarz, to jest bardzo potrzebne, daje poczucie bliskości, stwarza namiastkę atmosfery rodzinnej. O to nam chodzi. Rodziny mogą nawet całą dobę przebywać z chorymi. Nie ma żadnych ograniczeń. Nawet ułatwiamy im zatrzymanie się przy hospicjum.

Hospicjum to jego dom

Doktor Borowski od lat jest wolontariuszem i kierownikiem hospicjum oraz prezesem TPCh. Zgromadził wokół siebie wiele osób, dzięki którym placówka istnieje. Wielu przychodzi tu na chwilę, a zostaje na lata. Jak Jan Kondzior, który na emeryturze zamierzał zająć się działką.

- Był 30 lipca 2002 roku - opowiada Jan Kondzior, jego zastępca w hospicjum. - Przyjechałem wtedy do hospicjum, aby odpracować sobie zadane zadośćuczynienie, to miało być 7-10 dni takiej posługi. Przyjęła mnie ówczesna kierownik, pani Zosia. Ucieszyła się, bo byłem pierwszym mężczyzną, nie licząc doktora, który przyszedł do hospicjum. Ok. godz. 11 zapoznaliśmy się z doktorem. Spytałem go, co tu robić, jak tu robić. Usłyszałem: „jak w domu”. Matko kochana! Jakbym miał 7-10 lat, to bym pewnie kombinował kto za mnie łóżko pościele, śmieci wyniesie. Ale teraz? A widziałem, ile tu jest roboty. Za chwilę słyszę od doktora, że jedzie po ziemniaki, patrzę, a pani Zosia zmywa korytarz. Chyba już wtedy poczułem, że nie skończy się to moje zadośćuczynienie po tych kilku dniach. Że nie pójdę siać marchewki, ale co innego będę robić. I tak było. A po roku czasu dowiedziałem się, że doktor wybrał mnie na swego zastępcę.

Kondzior w hospicjum jest do dziś. To kierownik administracyjny, ogarniający najbardziej przyziemne sprawy. To on nadzorował rozbudowę. - W czasie budowy nie raz wychodziło, że pan doktor to wzór człowieka cierpliwego - opowiada. - Ja chciałbym uchodzić za sprawiedliwego, ale bez miłości i cierpliwości, to trudna sprawa. Ale razem jakoś żeśmy się uzupełniali, szliśmy w jednym kierunku. Jak bywało bardzo ciężko, doktor lubił mawiać, że wielkie dzieła rodzą się w trudzie. A jak nie wytrzymywałem, z różnych względów, mówił: „panie Janie, musimy znaleźć chyba modlitewkę o cierpliwość“. Ta modlitewka nie była jednak panu doktorowi potrzebna, ale mnie.

Kilka dni temu ukazała się książka o doktorze Borowskim i jego hospicjum. Kilkadziesiąt osób opowiada o tym miejscu i osobie, która to wszystko spina w całość.

„Doktor nie klnie, nie pije, nie pali, nie irytuje się, cierpliwością skały kruszy. Ojciec św. Franciszek przyozdobił go orderem „Pro ecclesia et Pontificae,” hospicjum uhonorowało go tytułem Wielkiego Jałmużnika i Kwalifikowanego Żebraka“ - opisuje swego przyjaciela wieloletni kapelan hospicjum, ks. Czesław Gładczuk.

Wolontariuszka Józefa Łupińska dodaje: „Wielka osobowość, człowiek o wielkim sercu, pomaga wszystkim dookoła. Chyba się urodził bez nerwów. Ogromna cierpliwość, otwartość, każdego potrafi wysłuchać. Staram się go naśladować, choć to wzór niedościgły. Pan doktor jest tu przez całe dnie, czy ma dyżur, czy nie. Czasem żartuje: „Już nie ma co iść do domu, trzeba się tu przespać.” Oby Niebo pozwoliło mu jeszcze długo prowadzić to naprawdę specjalne miejsce, dla dobra wszystkich“.

Bo doktor jest w hospicjum praktycznie każdego dnia. - Po śmierci żony nasz dom stał się pusty, także moim drugiem domem stał się Dom Opatrzności Bożej - przyznaje. Przychodzi tu rano, wychodzi nocą. Jest wszędzie, gdzie ktoś potrzebuje wsparcia.

Mało tego, ciągle jeździ dwa razy w tygodniu do szpitala w Hajnówce, gdzie jako lekarz psychiatra konsultuje chorych, także uzależnioną młodzież.

Faktem, że właśnie ukazała się książka o nim i jego hospicjum jest zakłopotany. - Bo nie uważam, abym miał jakąś szczególną rolę w budowie tego domu. A dom to nie tylko mury, ale to, co się w nim znajduje: ludzie, klimat, atmosfera. Czuję się jednym z wielu.

Także o odznaczeniu papieskim, wręczanym osobom świeckim za zasługi dla Kościoła i społeczności, mówi „nie wiem, dlaczego akurat na mnie to wypadło”.

Przyznaje, że jego wzorem jest Matka Teresa z Kalkuty, która nigdy nikogo nie nawracała, tylko świadczyła swoim życiem o chrześcijaństwie. - Jako chrześcijanin mam moralny obowiązek służenia bliźnim, zwłaszcza w potrzebie - mówił podczas uroczystości wręczania papieskiego krzyża zasługi.

- Nie żałuję swego życia, tego wszystkiego, co było - zaznacza dzisiaj dr Tadeusz Borowski-Beszta. - Dzieciństwo miałem może niełatwe, bo zsyłka, utrata ojca, którego po latach na liście katyńskiej odnalazłem. Z najbliższej rodziny wojna ośmiu mężczyzn pochłonęła. To też miało wpływ na dokonywanie życiowych wyborów. Takie doraźne sprawy, które wielu absorbują, aby mieć, urządzić się, nie są najważniejsze, w perspektywie tych różnych wydarzeń, nie mają większego znaczenia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna