Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ratownik, który pomaga na granicy: Nie damy rady bezczynnie patrzeć na ludzkie cierpienie

Agata Sawczenko
Agata Sawczenko
Przejście graniczne w Dorohusku. Zdjęcia przekazali nam pomagający tam ratownicy medyczni
Przejście graniczne w Dorohusku. Zdjęcia przekazali nam pomagający tam ratownicy medyczni
Codziennie na polsko-ukraińskich przejściach granicznych pojawiają się dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy uciekających przed wojną osób. Niektórzy przekraczają granicę własnymi samochodami, inni przepełnionymi do granic możliwości autokarami, a nawet na piechotę. Wszyscy są przerażeni, głodni, zziębnięci. Niektórzy chorzy, zranieni, wycieńczeni. Pomocy na granicy udzielają wolontariusze – karmią, częstują ciepłą herbatą, rozdają koce, pomagają znaleźć transport albo dostać się do szpitala. Polskie szpitale są otwarte dla Ukraińców. Jednak wielu z nich potrzebuje pilnej pomocy medycznej już, teraz, natychmiast. Na granicy w Dorohusku zorganizowali ją podlascy medycy wolontariusze. Opatrują rany, pomagają przy zawałach serca… Właśnie zakładają szpital polowy. O pracy i pomaganiu na granicy opowiedział nam jeden z działających tam ratowników. Anonimowo, bo – jak mówi – z całym zespołem ustalili, że najważniejsze teraz jest, by pomóc jak największej liczbie osób, a nie to, by opowiadać o sobie.

Właśnie wrócił pan z Dorohuska. Wspólnie z lekarzami z podlaskiego Porozumienia Zielonogórskiego (pomagają w organizacji), z fundacją Podlascy Aniołowie (zbiera dary, leki oraz fundusze na działanie medyków na granicy) i z firmą MedFire (udostępniła karetkę z pełnym wyposażeniem) prowadzicie punkt medyczny, gdzie pomagacie uchodźcom.
To pomaganie to potrzeba serca. Od chwili, gdy pomysł, by na granicę wysłać karetkę do szybkiej analizy, zakiełkował mi w głowie, do momentu, gdy zaczęliśmy działać już na przejściu, minęło zaledwie jakieś 48 godzin. Wystarczył szybki telefon do Stefana z fundacji Podlascy Aniołowie z pytaniem, czy dałby radę pomóc z ewentualnym sfinansowaniem tego punktu. A potem telefon do pani doktor z Porozumienia Zielonogórskiego, która też ma przeogromnie wielkie serce i odpowiedziała na nasz apel i nam pomogła to zorganizować, żebyśmy mogli tam wyjechać.

Skąd wiedzieliście, że ta pomoc tak bardzo jest na granicy potrzebna?
Jesteśmy ratownikami medycznymi, lekarzami, mamy kontakty z ludźmi, którzy pracują w okolicach granicy, w szpitalach czy zespołach ratownictwa medycznego. Dzięki temu wiemy, czy coś się w danej okolicy dzieje. Pierwszy pomysł był taki, żeby jechać do Medyki. Chłopaki z zespołów medycznych, które tam stacjonowały, dawali nam znać, że jest tam kryzys humanitarny. Ale sprawdziliśmy, że w Dorohusku, tuż przy granicy, też brakuje służb medycznych.

A teraz jak to wygląda? Jaka jest pomoc w Dorohusku?
Jest tam karetka z dwoma lekarzami i dwoma ratownikami medycznymi na pokładzie. Dziś (piątek 4 marca) wysłaliśmy już tam namiot szpitala polowego i sprzęt diagnostyczny, który udało się kupić dzięki pomocy Podlaskich Aniołów i grupie lekarzy z Podlasia, zrzeszonych w Porozumieniu Zielonogórskiemu.

Powstaje szpital polowy. Ale proszę jeszcze opowiedzieć, jak ta pomoc działa tam do tej pory.
MedFire za darmo udostępnił nam w pełni wyposażoną karetkę z zestawem reanimacyjnym. My też nie pobieramy żadnych pieniążków, wszyscy ratownicy, lekarze, pielęgniarki jadą tam zupełnie wolontaryjnie, jedziemy tam z potrzeby serca, znamy swój zawód, wiemy, że możemy pomóc.

I pomagacie.Wczoraj już po 10 minutach dyżuru mojego zespołu byliśmy wezwani do reanimacji. Doszło do zatrzymania akcji serca. Ci ludzie idą czasami wiele godzin, są głodni, zmarznięci, bo wychodzili z domu, uciekali tak jak stali. Osoby uciekające z Żytomierza opowiadały, że gdy zaczęło się bombardowanie, oni po prostu brali dzieci pod pachę i uciekali w tym, co akurat mieli na na sobie. Po drodze czasem coś zjedli, czasem pili jakąś wodę niekoniecznie pierwszej świeżości. Widziałem, jak dzieci jadły chleb z pleśnią. Rodzice dawali im cokolwiek, żeby zapełnić im brzuszki. Walczymy tam z udarami, zawałami, zatrzymaniem krążenia. Ratowaliśmy nastolatkę, której pękła torbiel na jajniku; była naprawdę już w kiepskim stanie. Mieliśmy ostry zespół wieńcowy, mieliśmy wstrząs anafilaktyczny, mieliśmy częstoskurcz nadkomorowy, wstrząs kardiogenny - naprawdę, cały przekrój medycyny ratunkowej. Najbardziej zapamiętałem trzylatkę z oderwaną przez wybuch rączką... Dziewczynka była wstępnie prowizorycznie zabezpieczona karetkę i dowieziona na granicę, ale granicę niestety musiała już przekroczyć pieszo.

Wy też czasem przekraczacie tę granicę?
Teoretycznie nie możemy tego robić. Ale między stroną polską a ukraińską jest 100-metrowa strefa buforowa. W niej mamy prawo przebywać. Przymykają na to oko i polscy, i ukraińscy strażnicy, gdy widzą, że ktoś pilnie potrzebuje naszej pomocy. W ogóle bardzo staramy się współpracować ze strażą graniczną i słuchać, dokąd pozwolą nam dojechać.

A jeśli ktoś będzie umierał dwa metry za granicą, o te dwa metry za daleko?
Jesteśmy ludźmi, prawda? Takie sytuacje już się zdarzały... Nie damy rady bezczynnie patrzeć na ludzkie cierpienie.

Widzę, jak bardzo ciężko jest panu o tym mówić...
Jesteśmy ratownikami. Jesteśmy przyzwyczajeni do ciężkich stanów. Ale w momencie, kiedy ma się na rękach dwudniowe dziecko, która praktycznie nie oddycha, a jego temperatura wynosi zaledwie 29,4 stopnie Celsjusza... Gdy próbuje się walczyć o jego życie, jednocześnie mając świadomość, że przed drzwiami ambulansu stoi jeszcze 30 innych osób, które proszą o pomoc, zaczyna się robić ciężko. Nawet nam.

Ile takich karetek jak Wasza jeździ przy przejściu w Dorohusku?
Jedna. Jesteśmy tylko my. Oczywiście wspiera nas system państwowego ratownictwa medycznego. Jak już mamy naprawdę ciężki stan, to przyjeżdżają i bez zbędnego gadania odbierają od nas tych pacjentów. Ale w rejonie Dorohuska stacjonuje tylko jedna karetka państwowego ratownictwa medycznego, do najbliższego szpitala w Chełmie jest około 25 km, do szpitala specjalistycznego w Lublinie ma 100 km w jedną stronę, więc zanim ta państwowa karetka pojedzie i wróci, to zostajemy sami. Przez pierwsze 36 godzin byliśmy tam we dwójkę - dwóch ratowników. Nie dawaliśmy ray. Wezwaliśmy posiłki. Przyjechał lekarz z Białegostoku. Lekarka z Lublina po rozmowie ze mną w ciągu powiedziała, że już się pakuje, wsiada do samochodu i jedzie. I naprawdę zrobiła kawał dużej roboty. Siedziała z nami tam 24 godziny do momentu, kiedy już też przyszedł kres wytrzymałości organizmu. Musiała wracać odpocząć.

Ale ile czasu pan tam był?
72 godziny. Przyjechałem do domu na 48 i jadę znowu. Jeżeli tam nie pojadę, jeżeli sobie odpuścimy, to ludzie tam będą umierać. Przez te 72 godziny wykonaliśmy około 240 interwencji ratujących życie. Teraz proszę sobie wyobrazić, jakby nas tam nie było, to co by się stało.

Nie chcę sobie wyobrażać. Nie chcę też sobie wyobrażać, co się dzieje po stronie ukraińskiej. U nas ci ludzie od razu dostają jakąś pomoc: jeśli trzeba, to od was tę pomoc medyczną. Jeśli nie wymagają pomocy medycznej, to mogą liczyć na ciepłą herbatę, posiłek, miejsce, by chwilę odetchnąć. A w Ukrainie stoją w ogromnych kolejkach, w zimnie, bez jedzenia, bez pomocy.
Problem polega na tym, że oni po prostu uciekają przed wojną. Często zdarza się, że autokary, które mają, powiedzmy dopuszczalną liczbę 50 osób, a wiozą 100. Bo kierowcy się litują, zabierają te matki z dziećmi, ratują im życie. Ale to też sprawia, że dzieci dostają się do nas po prostu podduszone, taki jest tam ścisk.

Pan wrócił, kto teraz został pomagać?W tej chwili jest tam 6 osób: czterech ratowników medycznych i dwóch lekarzy: jeden to anestezjolog i specjalista intensywnej terapii, drugi jest lekarzem rodzinnym i pediatrą. Skończyli w czwartek swoje dyżury, wsiedli w samochody i przyjechali.

Czyli zaczęli pracę zmęczeni.
Tylko się przywitaliśmy, od razu wpadło zgłoszenie, że musimy szybko jechać, bo dziecko na pasie granicznym jest poparzone, wylała się gorąca herbata z termosu i trzeba wyjechać. Więc po prostu tak jak stali wsiedli w karetkę i pojechaliśmy robić robotę. Mieliśmy wyjeżdżać stamtąd o północy, wyjechaliśmy o trzeciej, tyle było zgłoszeń. Nie sposób było po prostu zabrać się i odjechać.

W jaki sposób dowiadujecie się, że ktoś potrzebuje pomocy?
Strażnicy wiedzą, że jesteśmy. To też są empatyczni ludzie, mają ciężką pracę do zrobienia. Straż Graniczna naprawdę wykonuje tam fenomenalną robotę. Jeżeli ktoś prosi o pomoc, od razu kierują do nas czy po prostu nas albo nas wzywają. Wiadomo, terminal rządzi się swoimi prawami, ale gdy ktoś potrzebuje pomocy, dzięki specjalnym przepustkom możemy dojechać w każdy zakątek tego przejścia granicznego.

Teraz organizujecie szpital polowy. Wystarczy lekarzy do pomocy?
Lekarze zgłaszają się cały czas, z całej Polski. Niekiedy mówią, że mają swój własny sprzęt, że mają doświadczenie gdzieś tam na misjach wojskowych. Jednak nie możemy sobie postanowić, że stawiamy tam dwa namioty, pięć kontenerów i robimy sobie wielki szpital polowy. Musimy pamiętać, że to jest granica z państwem, które jest objęte wojną, nie możemy tam robić wszystkiego. Ale cały czas mam nadzieję, że uda się to tak zorganizować, że będziemy mogli udzielać tam naprawdę profesjonalnej pomocy. Dzisiaj, chwilę przed rozmową z panią, rozmawiałam z chirurgami, powiedzieli, że oni wezmą zestaw do szycia. Jak będzie trzeba, to i tych rannych są w stanie zaopatrywać tam na miejscu.

Rannych? Przyjeżdżają tam ranni?
Wczoraj mieliśmy taką sytuację, że wjechał autokar, który był ostrzelany przez Rosjan. Nie przyjechały może osoby z ranami postrzałowymi, były rany od potłuczonego szkła, duże obtarcia. Trafia tam wiele osób, które ewakuują się z tych miejsc najbardziej zapalnych.

Na przejściu byliście we wtorek rano. Co się działo wcześniej?
Dorohusk jest przejściem samochodowym, ale strażnicy stanęli na wysokości zdania i już od niedzieli otworzyli tam ruch pieszy. Mówili, że to był sajgon. Strażnicy umieją udzielać pierwszej pomocy, więc radzili sobie jakoś sami. Ale widzimy, że nasza akcja ma sens, bo teraz strażnicy mają spokojną głowę chociaż w przypadkach, kiedy potrzeba udzielić szybko medycznej pomocy. Oni przecież nie są od tego, żeby zajmować się ciężkimi stanami, tylko żeby pilnować naszych granic takich - to trzeba jasno powiedzieć.

Co się w ogóle tam dzieje teraz, tak po ludzku?
Ciężko znaleźć na to dobre słowa. Mówimy o ludziach, którzy uciekają z kraju objętego wojną, którzy opuszczają swój dom, mając niekiedy jedynie dobytek spakowany w reklamówkę. To matki, które niosą po parę godzin swoje dzieci na rękach, to chore osoby mdlejące z wycieńczenia. To chorzy, którzy wypisują się ze szpitala i uciekają przez granicę. Mieliśmy pacjentkę, która trzy godziny wcześniej miała cesarskie cięcie, która półprzytomna od leków z małym dzieckiem na rękach próbować przekroczyć granicę. Lekarze zrobili jej cesarkę, prawdopodobne tylko w znieczuleniu miejscowym i odwieźli na granicę. Ale do Polski musiała przedostać się już sama. Mamy wychłodzone, przestraszone dzieci. Staramy się zrobić wszystko, by nie bały się jeszcze bardziej. Owijamy folią NRC i żartujemy, że przebieramy je za cukierki albo za supermenów. Przytulają się, dziękują, stoją grzecznie w kolejce, nie skarżąc się ani słowem. Staramy się dać im choć trochę uśmiechu, zapraszamy, by ogrzały się w karetce, jeśli akurat jest taka możliwość. Nasi lekarze, gdy mają wolna chwile, pomagają nalewani do kubków gorącej herbaty, pomagają robić kanapki. Na granicy przydaje się każda para rąk. O, proszę, tutaj mam zdjęcie naszego najmniejszego pacjenta. To trzytygodniowe dziecko z zapaleniem płuc, zapaleniem krtani, dusznością. Dziewczyny lekarki naprawdę zrobiły kawał roboty, żeby je ratować. Naprawdę robimy wszystko, co możemy. Podajemy leki, a gdy mamy ich więcej, oddajemy trochę na drogę, na zapas. Bo przed wieloma osobami jeszcze długa podróż. Nie wszyscy zostają w Polsce, część jedzie dalej na Zachód. Jadą, bez względu na to, jak się czują. Wczoraj (czwartek) trafiła do nas kobieta z ostrym zespołem wieńcowym. Mimo że tłumaczyliśmy jej, że nie przeżyje drogi do Niemiec, zdecydowała się jechać. Nie chciała skorzystać z naszej pomocy, z naszej propozycji transportu do szpitala.

Wie pan, co się z nią później stało? Czy jej się udało?
Nie wiem. Zresztą też staram się nie angażować, nie myśleć, bo czeka na mnie kolejny pacjent, któremu staramy się pomóc. Nie mogę brać do głowy każdego przypadku, każdego nieszczęścia. I tak już zaczynam mieć syndrom żołnierza na misji. Jestem w Białymstoku od czterech godzin, chwilkę odpocząłem i już jestem gotowy, żeby tam wracać. Wykąpałem się, zmieniłem ciuchy i pewnie już bym wracał, gdyby nie to, że mam malutkie dzieci, które też nie rozumieją, dlaczego tata nagle znika z domu. Chcę z nimi chwilkę pobyć. I pojadę.

Teraz będzie już tam szpital polowy. Jak zorganizujecie tam pracę?
Już mam wyznaczone miejsce przy granicy, gdzie ma stanąć duży, ogrzewany namiot z całym potrzebnym sprzętem do ratowania życia. Już mamy wyznaczone miejsce. Nasza wydolność, możliwość niesienia pomocy na pewno wzrośnie jakiś trzy razy. Będzie tam dyżurował zespół dwóch lekarzy, ratownik medyczny i pielęgniarka. Nie zrezygnujemy oczywiści również z karetki, która w razie potrzeby będzie dowoziła pacjentów do namiotu. Po wstępnym zabezpieczeniu w tym szpitalu polowym oni będą przychodzili dalszy proces diagnostyki i ewentualnego wstępnego leczenia. Bo nie ukrywajmy - w takich warunkach nie jesteśmy w stanie wyleczyć wszystkiego i pomóc w każdym przypadku, ale tej pierwszej pomocy na pewno udzielimy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Najlepsze atrakcje Krakowa

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Ratownik, który pomaga na granicy: Nie damy rady bezczynnie patrzeć na ludzkie cierpienie - Kurier Poranny

Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna