Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zamiast szampana strzelały armaty [REPORTAŻ]

Renata Metelicka z Afganistanu [email protected]
Pięciu polskich żołnierzy zginęło 21 grudnia 2011 r. w Afganistanie. Do ataku przyznali się talibowie. Do tragedii doszło 11 kilometrów od polskiej bazy w Ghazni. Wszyscy mieszkający tam Polacy bardzo przeżyli tę tragedię.
Pięciu polskich żołnierzy zginęło 21 grudnia 2011 r. w Afganistanie. Do ataku przyznali się talibowie. Do tragedii doszło 11 kilometrów od polskiej bazy w Ghazni. Wszyscy mieszkający tam Polacy bardzo przeżyli tę tragedię.
To były moje pierwsze święta na wojnie. Były też dodatkowo trudne z powodu… krótkotrwałej utraty wzroku. Afganistan pokazał swój pazur - pisze Renata Metelicka, augustowianka, która od trzech tygodni mieszka w bazie wojskowej w Afganistanie.
W czterech warstwach ciepłej odzieży, kamizelce, kominiarce i hełmie trudno jest się swobodnie poruszać i wyglądać kobieco. Dlatego Renata Metelicka
W czterech warstwach ciepłej odzieży, kamizelce, kominiarce i hełmie trudno jest się swobodnie poruszać i wyglądać kobieco. Dlatego Renata Metelicka z Augustowa jest dla wielu Afgańczyków dziwnym zjawiskiem. Hamata? (kobieta? – przyp red.) – pytają ze śmiechem.

W czterech warstwach ciepłej odzieży, kamizelce, kominiarce i hełmie trudno jest się swobodnie poruszać i wyglądać kobieco. Dlatego Renata Metelicka z Augustowa jest dla wielu Afgańczyków dziwnym zjawiskiem. Hamata? (kobieta? - przyp red.) - pytają ze śmiechem.

Końcówka roku dla Polaków służących w Afganistanie była niespokojna i smutna. Najpierw był pogrzeb pięciu żołnierzy z Bartoszyc, potem wigilia z dala od rodzin i ciepłych domów.

- Znałam tych żołnierzy, często z nimi jeździłam, byli naprawdę fantastycznymi ludźmi i profesjonalistami. Weseli, dowcipni, tacy ciepli, co tutaj na wojnie nie jest normą - Agnieszka Hejduk, doradca dowódcy PKW Afganistan do spraw edukacji, ma łzy w oczach. - W te święta spotkaliśmy się, ale nikt się nie cieszył. Dowódcy sekcji wyglądali jak cienie i długo nie mogli otrząsnąć się z szoku po śmierci polskich żołnierzy. Wszyscy patrzyliśmy na puste krzesła, na których podczas wigilii mieli siedzieć nasi koledzy...

Każdy, z kim rozmawiam w bazie Ghazni, gdzie mieszkam od prawie trzech tygodni, często wraca myślami do tamtego tragicznego wydarzenia. Zwłaszcza, że patrole cały czas wyjeżdżają z bazy, bez względu na porę dnia czy okoliczności. I jak usłyszałam oraz przekonałam się osobiście, bo nie raz brałam w nich udział, nie ma wśród żołnierzy żadnych oporów, by wsiąść w Rosomaka czy MRAP-a i ruszyć w teren.

- Śmierć naszych kolegów na pewno odcisnęła na nas piętno. Talibowie wiedzieli, kiedy uderzyć. W wigilię, wiadomo, zawsze człowiek jest wrażliwszy, bez względu na to gdzie jest. Ale nas to nie osłabiło, wręcz przeciwnie - starszy kapral Grzegorz Kozak z 15. batalionu saperów w Orzyszu pewnie wypowiada te słowa. - Nie zastraszą tu nikogo. Co najwyżej wywołali u nas większą czujność.

- Jeździmy praktycznie codziennie, jeden dzień w tygodniu mamy wolny na wypoczynek i odszykowanie sprzętu - mówi podporucznik Adam Toczko, dowódca pierwszego plutonu zmotoryzowanego pierwszej kompani zgrupowania bojowego Alfa. - Gotowość bojową czyli tzw. QRF mieliśmy zarówno w Wigilię, jak i w sylwestra. Owszem wspólnie z chłopakami przygotowaliśmy - w miarę możliwości - tradycyjne polskie potrawy wigilijne, bo dostaliśmy paczki z domów, ale posiedzieliśmy krótko, bo był sygnał i "polecieliśmy".

W domu smakowałoby lepiej

W podobny sposób święta spędzali także pozostali żołnierze. Sami przygotowywali kolację wigilijną, a z poszczególnych bichat i sichat roznosiły się zapachy pierożków z grzybami, gotowanych warzyw do sałatek, galaretek i czerwonego barszczu.

- W domu smakowałby to o wiele lepiej, ale trzeba sobie jakoś radzić - Wojtek z pierwszego plutonu, odpowiedzialny za przygotowanie barszczu, sprząta stół stojący w "salonie" wspólnej żołnierskiej bichaty. - Moja żona wspaniale gotuje. Ja jej absolutnie nie dorównuję, ale po 10 latach małżeństwa trochę się podszkoliłem, więc podkarmiam chłopaków. I wszyscy chwalą! Nawet generał, który wpadł do naszego pododdziału, by złożyć życzenia.

Bo w tym roku wspólnej żołnierskiej wigilii w głównej polskiej bazie Ghazni nie było. Za dużo tragedii: pięć śmiertelnych ofiar zdalnie odpalonego aidika (IED - improwizowany ładunek wybuchowy) i nagłe odejście sierżanta z lotnictwa, którego przyczyny śmierci nadal nie są znane.

Owszem, były ozdoby świąteczne na stołówce, a pierwszego dnia świąt stoły uginały się od amerykańskich przysmaków: mięsa, tortów czy rożnego rodzaju lukrowanych babeczek, ale wszyscy mieliśmy świadomość, gdzie się znajdujemy, o czym zresztą przypominały nam głośno i często strzelające armato-haubice tzw. DAN-y. A te, naprawdę robią wrażenie, zwłaszcza, gdy po wystrzale wybuchają puszki z napojem gazowanym lub spada wszystko, co stało na półkach.

Odczuliśmy to zwłaszcza w sylwestra, który w bazie również przebiegł w sposób, nazwijmy to, stonowany, bo oprócz wystrzałów naszej artylerii, która postanowiła ubiec przeciwnika i "grzmiała" od świtu do północy, nie czuć było szampańskiej atmosfery.

- U nas nie strzelały korki od szampana, bo spożywanie alkoholu jest tutaj surowo zabronione, ale i tak było głośno, nawet bardzo - uśmiecha się oficer prasowy PKW Afganistan Dariusz Guzenda.

Prezenty na otarcie łez

To, że są święta, dało się właściwie odczuć tylko w kafejce internetowej - jednego z trzech miejsc relaksu w naszej bazie. Poza nią w tym celu służy jeszcze siłownia i klubik oficerski, wyposażony w telewizor i niewielką biblioteczkę.

- Kochanie, ja też tęsknię i bardzo mi przykro, że nie jestem z wami - blondyn w stopniu sierżanta, siedzący przy stanowisku nr 18, ma nietęgą minę. - Ale za parę miesięcy wrócę i przywiozę prezenty, kupiłem dziewczynkom ładne afgańskie sukieneczki, a tobie piękną biżuterię. Tak…. tu u nas na bazarze. Wiesz, mówiłem ci przecież, że mamy taki na terenie bazy.

Faktycznie, na tym afgańskim targowisku, usytuowanym na obrzeżach bazy, można - za dolary, które są tu niezwykle twardą walutą otwierającą wszystkie serca - kupić praktycznie wszystko. Od chińskiej tandety, po markowe ubrania sportowe i oczywiście tradycyjne afgańskie wyroby: kaszmirowe chusty, noże, naramienniki wojowników, kamienne naczynia, szachy, bransoletki, naszyjniki, kamienie szlachetne...

Bo w Afganistanie zakupienie szmaragdu czy szafiru nie jest wielkim problemem, tak samo jak lapisu, czyli półszlachetnego, niebieskiego kamienia przetykanego złotymi smugami. W tutejszej ziemi bogactw naturalnych jest bowiem mnóstwo. I dla nas, europejczyków, czy Amerykanów, ich ceny nie są zbyt wygórowane.

- Kupię dziewczynie Gwiazdę Afganistanu, taki półszlachetny kamień w kolorze granatowym, na którym pojawia się złota gwiazda, gdy padną na niego promienie słońca. Pięknie to wygląda - zapowiada Maciej, żołnierz z Orzysza, który właśnie wszedł do kafejki. - Ale jej tego nie powiem, będzie niespodzianka, za to, że jest taka kochana i czeka na mnie. Dziś porozmawiamy sobie o planach na przyszłość, o tym co u niej w Polsce i u mnie, tu, w Afganistanie. Choć ja za dużo nie chce i nie mogę opowiadać.

- Ja nigdy nie opowiadam żonie o mojej pracy - zastrzega się wysoki i postawny żołnierz, który jest moim "sąsiadem" w bazie (prosi, bym nie podawała jego nazwiska). - Jestem strzelcem wyborowym. Nie chcę, by wiedziała co robię. Zresztą takie są zasady, a ja nie zamierzam ich łamać - dodaje.

- Proszę ją zawsze, by opowiadała o córce, o sobie, o tym co obie robią jak mnie nie ma. To moja czwarta misja, więc nie ma już w tych rozmowach jej płaczu, który strasznie mnie dołuje. Rodzina już przywykła, ale i tak jest ciężko. Wczoraj nawet się trochę wspólnie pośmialiśmy, bo próbowała ode mnie wyciągnąć, co jej kupiłem. Takie wygłupy są fajne, bo dają poczucie względnej normalności.
Normalności, która tutaj jest na wagę złota.

Ciemność widzę…

Jak ważne jest poczucie normalności odczułam osobiście, gdy pewnego, słonecznego dnia, obudziłam się i... nic nie widziałam. Miałam wrażenie, że zamiast oczu mam dwie palące kule, a każdy promień światła sprawiał mi ogromny ból.

Ociemniała wydostałam się jakoś z mojej sichaty, planując poprosić kogoś o pomoc. Po omacku trafiłam na koleżankę, tłumaczkę języka dari. Wspólnie ze stojącymi obok, przy rosomaku, żołnierzami wsadziła mnie do wozu, który przewiózł nas do wojskowego szpitala.

Tam lekarze stwierdzili, że jest to poważna infekcja wywołana przez unoszący się w powietrzu pył i - jeśli leki jej nie zatrzymają - zostanę przetransportowana do amerykańskiego szpitala w Bagram, bo grozi mi uszkodzenie rogówki.

Przyznam, że bardzo mnie to zaskoczyło, bo gdy byłam w Afganistanie pół roku temu, w pełni lata, warunki były zdecydowanie trudniejsze i nic takiego mi się nie przydarzyło. Ale tutaj, jak usłyszałam, nic nie jest oczywiste. W efekcie opuściłam medyków z opatrunkami na obu oczach i specjalną opaską, która je przytrzymywała.

Podtrzymywana przez Marię, dotarłam do zaciemnionego kampu, gdzie spędziłam dwa dni w pozycji horyzontalnej, powalona ślepotą i ogromnym bólem głowy, a koleżanka i zaprzyjaźniona pielęgniarka troskliwie się mną zajmowały, co godzinę zmieniając opatrunki. Ich pomoc okazała się także nieoceniona, gdy musiałam udać się do toalety.

Te bowiem znajdują się daleko od "sypialni", a w naszej bazie dla kobiet są zaledwie trzy. Więc w moim przypadku można było mówić o poważnej wyprawie, w dodatku po mało wygodnych do chodzenia kamieniach, gdyż chodników tutaj nie mamy. Jedynie nocą moja ślepota nie miała większego znaczenia, ponieważ po zapadnięciu zmroku w bazie wojskowej panują tzw. egipskie ciemności, takie, że nie widać stojącej obok osoby ani nawet ręki trzymanej kilkanaście centymetrów przed oczami.

Żołnierze wędrujący po nocach np. do toalet poruszają się więc z małymi latarkami. Jednak w mojej sytuacji ani światło, ani jego brak nie miały żadnego znaczenia.

Na szczęście w efekcie starań lekarzy po dwóch dniach zaczęłam coś tam widzieć na prawe oko, a opaskę nosiłam już tylko na mocniej uszkodzonym - lewym, wyglądając jak kapitan Hook i wzbudzając współczucie u pozostałych mieszkańców bazy.

- Na patrolu tak cię urządzili? - codziennie pytali mnie kolejni żołnierze, bo w tych warunkach jest to pierwsza nasuwająca się myśl. Gdy wyjaśniałam, że to nie talibowie, a afgański klimat, uśmiechali się i klepali mnie po ramieniu mówiąc, że w tym kraju uważać trzeba nie tylko na kule czy aidiki.
Na szczęście choroba potraktowała mnie łaskawie i wróciłam już do świata zdrowych, a nawet wyruszyłam na patrol.

Grunt to mocny sen

Do wsi Alo Khala wyjechaliśmy o świcie. Dwadzieścia kilometrów pokonaliśmy w czasie "zaledwie" trzech godzin, podczas których saperzy sprawdzali każdy przepust czy nierówność na drodze. Z racji stanu podwyższonej gotowości bojowej i niepokojących ruchów talibów oraz rebeliantów, nie mogłam, tak jak podczas poprzedniego pobytu na wojnie, jechać na tzw. opelotce czyli obrazowo mówiąc na dachu MRAP-a robiąc po drodze fotki.

Założyłam więc słuchawki i słuchałam muzyki z mojej mp3 i po chwili zasnęłam. Obudziła mnie długa seria strzałów z "trzydziestki", czyli szybkostrzelnego działka, w które wyposażone są wozy bojowe. Okazało się, że trwa wymiana ognia ze strzelcem ze stanowiska ogniowego znajdującego się na dachu jednego z domów.

- To już drugi taki kontakt - poinformował mnie siedzący obok żołnierz. - Pierwszy przespałaś.
Cóż, grunt do dobry, mocny sen. Tyle, że tutaj w Afganistanie wynika on nie tylko ze zmęczenia ale także z nieuniknionej - przynajmniej dla większości - habituacji, czyli przyzwyczajenia do głośnych dźwięków.

Na miejscu w Alo Khanie było już jednak spokojnie. Co prawda, żołnierze znaleźli kolejne stanowisko ogniowe, tyle że bez strzelca, oraz fragmenty broni RPG, ale nie doszło do "spotkania" z przeciwnikiem.
Udało mi się natomiast porozmawiać z mieszkańcami wsi. To prości ludzie, którzy ciągle podkreślają, że mają dosyć wojny i stresu.

- Nie chcemy cały czas martwić się o nasze dzieci, żony, że ktoś je zabierze i zabije - żalą się. - Mamy piękny kraj i pragniemy żyć jak inni, spokojnie, bo bez tego nic nie cieszy… Przekaż ludziom w swoim kraju, że nie jesteśmy terrorystami i nie lubimy ich tak samo jak wy !

W drodze powrotnej konwojował nas amerykański helikopter, bo ci "nielubiani" znowu pojawili się w okolicy.

Autorka jest dziennikarką Radia Białystok.

Do wsi często przyjeżdżają żołnierze z CIMIC, czyli służb do współpracy z ludnością cywilną. Pytają miejscowych o potrzeby i kiedy widzieli ostatnio
Do wsi często przyjeżdżają żołnierze z CIMIC, czyli służb do współpracy z ludnością cywilną. Pytają miejscowych o potrzeby i kiedy widzieli ostatnio rebeliantów lub talibów. Gdy patrol wjeżdża do wsi, żołnierze ustawienia są na każdym rogu, żeby ubezpieczać cimikowców i dziennikarzy.

Do wsi często przyjeżdżają żołnierze z CIMIC, czyli służb do współpracy z ludnością cywilną. Pytają miejscowych o potrzeby i kiedy widzieli ostatnio rebeliantów lub talibów. Gdy patrol wjeżdża do wsi, żołnierze ustawienia są na każdym rogu, żeby ubezpieczać cimikowców i dziennikarzy.

Zamiast szampana strzelały armaty [REPORTAŻ]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna