Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mordercza "Cyranka"

Joanna Klimowicz [email protected]
Już u Zdzicha nie ma bocianów, tylko puste gniazdo
Już u Zdzicha nie ma bocianów, tylko puste gniazdo A. Zgiet
Co trzeba mieć w głowie, żeby masowo eksterminować domowe psiaki? Dla zabawy strzelać do bocianów? I to pod szyldem wdzięcznej nazwy koła łowieckiego "Cyranka"? Nie, to nie scenariusz czarnej komedii. To popisy myśliwych spod Drohiczyna. Kompletnie bezkarnych!

Krzysiek, 10- czy 12-letni - sam już nie pamięta, które to były wakacje u dziadków w Sadach koło Drohiczyna - wypuścił się na spacer z psem. To, co wydarzyło się potem, zapamięta do końca życia. Po pierwszych strzałach rzuca się na ziemię, słyszy świst śrutu nad głową. Błyskawicznie ocenia sytuację - myśliwy strzela z pola, na oślep, w stronę lasu. Na pewno nie widzi go dokładnie, jest za daleko. Chłopczyk jest w szoku. Mężczyzna wsiada do czerwonego auta i odjeżdża. Martwy pies leży w kałuży krwi. Chłopak leci do dziadka, jadą do prezesa koła łowieckiego "Cyranka", Pietrzaka. Ten mówi, że nie ma odnotowanego żadnego wyjazdu do odstrzału, ale sprawę wyjaśni. Nie wyjaśnia.
- Gdybym był wtedy starszy, na pewno bym nie darował takiemu cwaniakowi, nie odpuściłbym - jeszcze dziś denerwuje się Krzysztof Chowański, dorosły już człowiek, mieszkający i pracujący w Białymstoku.
Wie dobrze, kto strzelał. Cała wieś wie. Niejedna. To Zgierun był. Ludzie gadają między sobą na myśliwych z "Cyranki" nie inaczej, tylko: "kłusownicy" i "mordercy".
- Nic na ten temat nie wiem - ucina Sylwester Zgierun, szanowany obywatel, teraz prezes koła i na dodatek - o ironio - inspektor ochrony środowiska w Drohiczynie.
- Jak w kole jest sędzia, prokurator, policjant i urzędnik z gminy to, co my możemy? - Ludzie po wsiach pukają się w czoło. - Zaraz na drugi dzień prawo jazdy zabiorą, ale jeszcze stodoła się dziwnym trafem spali, a śledztwo i tak umorzą. To państwo w państwie! Bezkarna klika! Bonzowie!
Nie będzie bocianów u Zdzicha
"Cyranka", bezkarna, rośnie w siłę. 1999 rok, walne zgromadzenie, Sylwester Zgierun jest sekretarzem. Myśliwi opowiadają: nikt nie typuje go do odznaczenia, to on sam wpisuje swoje nazwisko na listę. Dostaje Brązowy Medal Zasługi. Już z medalem, w 2003 roku, jedzie z kolegą na polowanie jego zielonym wartburgiem. Kolega kupił właśnie nowy sztucer, chcą go wypróbować. Niedziela, świt, w gnieździe na stodole u Niedbałów w Putkowicach Nagórnych cztery młode bocianięta. Rozlega się strzał ze sztucera. Bach! Zdzisław Niedbało biegnie na łąkę, bocian przestrzelony na wylot leży w rowie przykryty trawą.
- Zawiozłem go na komendę. Sprawę w prokuraturze umorzyli z braku dowodów - niechętnie przyznaje Niedbało. Jego ojciec Stanisław, ponad 80-letni staruszek całe lato drapie się po drabinie na stodołę i podrzuca bocianiętom mięso od masarza z Minczewa. - To on je wykarmił, a nie bociania matka - podkreślają ludzie. Przeżyły. Odleciały jesienią. I od tamtego czasu czerwona noga bociania nie postała na gnieździe u Zdzicha. Porosło trawą.
Niedbało nie widział, kto strzelał. Sąsiedzi drapią się w głowę, sapią, wzdychają, wyraźnie ciężko im wydusić nazwiska. Bo Zgierun urodził się w Putkowicach Nadolnych, obok. Karierę zrobił, teraz znacznym kimś jest. W końcu łamie się kobieta, najodważniejsza, Barbara Kosińska:
- To Zgierun z Bartosiakiem byli. Zielonym wartburgiem odjechali - mówi. Inni kiwają głowami: "Często o świcie tu grasują, strzały słychać, a potem ktoś się skarży, że mu psa ubili. No co robić, zdebileje człowiek, rozum mu wyschnie, macho z siebie robi..."
- W sprawie bociana postępowanie było umorzone, bo nie znaleziono świadków. Ja nigdy przy takim zajściu nie byłem - upiera się Zgierun, na którego ludzie wołają "Gajowy Rabatko".
Co wam psina zrobiła, barbarzyńcy?!
Przy zabiciu labradorka Józefa Jareckiego z Kłyzówki - był. Ale się wywinął. W mroźny lutowy dzień 2004 roku pojechali polować w sześciu. Jarecki, krzepki wysoki staruszek, czyści kojec swojej "psicy", jak ją pieszczotliwie nazywa. Wyrośnięty, kilkumiesięczny szczeniak żółtego labradora to największe szczęście samotnego Józwy. Jak ma kryzys i się nic nie odzywa, to psina podejdzie i za nogawkę potarmosi. No najlepszy przyjaciel. Jak to szczeniak, wyrywa się, żeby pobiegać w okolicy. Gryzie się dziś pan Józef, że pozwolił mu pobiegać. Nic go nie zaniepokoiło. Dopiero, gdy słyszy trzy strzały i rozpaczliwy skowyt psiaka, rzuca się pędem w tym kierunku. Musi zawrócić, żeby zamknąć rottweilera, którego miał na przechowanie (wtedy to dopiero biedy by sobie napytał!). Zamyka go i "biegom" do psicy. Widzi świeże ślady krwi. Nie dalej niż 120 metrów od domu. I ślady wleczenia psiego ciałka. Drogę zastępuje mu jeden z myśliwych. Józwa jest uparty. Idzie szukać swego psa. Żeby pogrzebać, żeby ptactwo nie rozszarpało na kawałki. Wypytuje. Ci się nie przyznają, mówią, że tylko do lisów strzelali.
- Zgierun strzelbę wysadził z samochodu, pod nos mi podetknął i kazał wąchać, że niby na dowód, że nie strzelał. Ja się nie ulękłem i nie dałem sprowokować - opowiada Józef Jarecki. - A ten Zgierun najgorszy. Barbarzyńca. Inaczej go nie nazwę do końca swoich dni - twarz Jareckiego wykrzywia grymas wściekłości i żalu. A denerwować się nie powinien, leży w szpitalu w Siemiatyczach. Nie może się jakoś podźwignąć od tamtej straty. Bo w końcu znalazł swoją labradorkę. Jakieś 300 metrów dalej, pod stosem gałęzi. Potem chciał się układać z myśliwymi, miał obiecane odszkodowanie. Jak usłyszał od Zgieruna: "Chyba ci na życiu nie zależy, bo przeżyłeś tyle lat a dochodzisz o psa", to postanowił, że nie da się zastraszyć i zamknąć sobie ust.
- Gdybym takie słowa powiedział, to już bym był po wyroku! - beztrosko śmieje się Sylwester Zgierun. I odsyła znowu do rzecznika dyscyplinarnego. Jego zastępca Stanisław Mazurek (znany w Siemiatyczach jako facet "od załatwiania spraw") po raz kolejny umarza postępowanie przeciwko myśliwym z "Cyranki". Powód? Zdaniem myśliwych, siedmiomiesięczny labrador kłusował sarnę. Był powód, żeby go ukatrupić.
- A pani widziała, że ten kojec u Jareckiego niezabezpieczony? Jakie to zagrożenie we wsi stwarza - Zgierun przechodzi do kontrataku dowodząc, że szczeniak labradora siał grozę we wsi.
Liczyli na białostocką Temidę...
Pozostaje jeszcze temat polowań dewizowych, przez które doszło do niesnasek w samym kole. Opowiadają anonimowo: 30 maja 2005 r. pięciu myśliwych z Hiszpanii pozyskuje osiem sztuk rogaczy. Skarbnik koła Stanisław Poniatowski nie uczestniczy w polowaniu, rozliczenie i protokół dostaje prawie rok po polowaniu. Wpływ do koła: 8 260 zł, a koszty - 560 zł. Zarząd rezygnuje z przychodów za zakwaterowanie gości na kwaterze agroturystycznej, przygotowanie łowiska, podprowadzenie, preparację. Koszty rozliczono prywatnie - mówią myśliwi. Skarbnik nie dostaje absolutorium.
- Kontrolom urzędu skarbowego poddano dwa ostatnie lata działalności koła i nie stwierdzono żadnych nieprawidłowości dotyczących polowań dewizowych - odpiera Sylwester Zgierun. Na pytanie, dlaczego odwołano więc skarbnika, odpowiada rozbrajająco: - Może być tak, że ktoś jest super, ale koledzy go nie lubią, bo powiedział komuś, że jest brzydki.
- Jesteśmy załamani, że nikt nie przyjmuje faktów - wzdycha Tomasz Mirosz, przedsiębiorca, który na znak protestu w styczniu tego roku wypisał się z "Cyranki". Sam o sobie mówi: "Don Kichot w sprawach łowieckich". - Liczyłem na prawników łowieckich, na białostocką Temidę, ale zawiodłem się. Spotkałem się z kumoterstwem, straciłem wiarę w ludzi. Sąd łowiecki to sąd koleżeński, tam wszyscy wszystkich znają, są w układach rodzinnych. Wyroki znane są przed rozprawą.
Dobiła go sprawa, w którą sam był zamieszany. Choć postępowanie umorzono, coś go ciśnie, żeby wyjaśnić do końca. Wrzesień 2005 r. Prezes prosi go, żeby pojechał do Olszynki koło Suchowoli i odstrzelił sarnę rogacza na użytek własny koła, żeby dać księdzu z seminarium w podzięce za dostarczone zboże. Łowczy ponoć wie o wyjeździe. Rano się nie udaje, więc jadą po raz drugi po południu. Tym razem Mirosz strzela. Ważą, dzielą tuszę do transportu, zatrzymują się u jednego z myśliwych (strażnika koła) na kolację. Tu towarzyszący mu Stanisław Trochimiak wygaduje się, że to już druga sarna dla księdza. Mirosz zrywa się na równe nogi. Jak to? Przecież limit odstrzałów w tych obwodach został wyczerpany! Następnego dnia dyskutują, co z tym zrobić. Idą do księdza, ten potwierdza, że były dwie sarny, że za nie zapłacił. Dał to na piśmie. No kłusownictwo, jak nic! Efekt? Postępowanie dyscyplinarne i oskarżenie wobec Trochimiaka (prosty chłop, siedem klas szkoły), który tylko asystował, nie miał nawet broni. Mirosz został oczyszczony z zarzutu o nielegalny handel tuszami. I co z tego? I tak cień został. Albo ludzie się z myśliwych śmieją, albo ich boją.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna