MKTG SR - pasek na kartach artykułów

<I>Granicę zamknięto 55 lat temu. Od tej pory nikt już nie przeszedł przez zaoraną wiejską drogę...</I>

Anna Mierzyńska
Dokładnie przez środek wioski biegną zasieki, a zaorany pas przecina główną drogę. To nie pomyłka ani efekt sąsiedzkich kłótni. W tym miejscu kończy się Polska.

- Moja wioska jest tak piękna, że nawet Stalin chciał mieć jej kawałek na własność - uśmiecha się Eugeniusz Wichowski, wójt Mielnika, który pochodzi z Tokar.
Mieszkańcy zdążyli się już przyzwyczaić i do granicy (jest tu od 55 lat), i do obcych, którzy co pewien czas wypytują o zasieki. Powoli zapominają, gdzie stał dom sąsiadów i którędy chodziło się do cerkwi parafialnej. Za zaoranym pasem zostawili rodziny, własną ziemię, a nawet prawosławny cmentarz.
- Prawie cała rodzina ze strony ojca tam została. Tylko my tutaj, czterej bracia. Siostrę mamy w Brześciu - wyjaśnia Konstanty Wichowski, najmłodszy z czterech braci, ojciec Eugeniusza. - Ale przecież nawet po zamknięciu granicy mogliśmy się spotykać, raz na rok. A teraz to w ogóle można się często widywać, tylko trzeba na przejście w Połowcach pojechać.
Połowce dzieli od Tokar 30 km. To najbliższe przejście graniczne. W samych Tokarach nigdy przejścia nie było - oczywiście od dnia zamknięcia granicy, 12 maja 1948 roku. Wcześniej ruch tu panował ogromny.
- Ludzie nie wiedzieli, co robić, w którą stronę iść. Jechali na Białoruś, wracali, znów szli na Piaski - opowiada pan Konstanty. - Bo naszą wioskę to tak podzielono, że Górka w Polsce została, a Piaski dołączyli do Białorusi.
Ani on, ani jego żona Antonina nie dziwią się, że tu powstała granica:
- Toż to linia Curzona była, nie mogli jej przesunąć! I tak parę razy prostowali. Wyszło im przez środek naszej wioski, to cóż robić, linii Curzona nie idzie zmienić.
Do Polski za wódkę
Wschodnia granica Polski ma jednak niewiele wspólnego z oryginalną linią Curzona, więcej natomiast - z radziecką interpretacją tej linii. W 1944 r. Edward Osóbka-Morawski wynegocjował jednak od Związku Radzieckiego przesunięcie granicy na korzyść Polski w rejonie Puszczy Białowieskiej, na obszarze od Niemirowa (leży kilka kilometrów poniżej Tokar) do Jałówki - gdyby mu się to nie udało, cały ten obszar należałby dziś do Białorusi. Ustalenia zostały potwierdzone umową z 16 sierpnia 1945 r.
Po zapisach "na górze" rozpoczęła się praca w terenie. Czasami udawało się wynegocjować od strony radzieckiej pewne przesunięcia, dotyczące zazwyczaj pojedynczych gospodarstw lub kolonii. Historycy znają opowieści o tym, jak to obejście stawało się polskie za... kilka butelek wódki.
- Tamta strona stosowała jednak na ogół metodę grubej kreski - mówi prof. Adam Dobroński z Uniwersytetu w Białymstoku. - Granicę ustalali wojskowi i patrzyli na nią tylko ze swego punktu widzenia. Interesowały ich więc rozmaite przyczółki, które w perspektywie miały ułatwić obronę linii Grodno-Brześć.

(fot. P. Niemczynowicz)

Generałowie chcieli mieć więc po swojej stronie np. brzeg rzeki, skrzyżowanie czy zwyczajną wiejską drogę. A przez Tokary biegła szeroka droga...
- Nie tylko w Tokarach podzielono wieś na pół. Podobna sytuacja miała miejsce w Jałówce, w której oddzielono cmentarz od kościoła, a właścicielowi kilku stawów odcięto dwa z nich - opowiada prof. Dobroński.
Po tamtej stronie został cmentarz
Radzieccy wojskowi nie liczyli się ani z ludźmi, ani z ekonomią. Obchodził ich wyłącznie własny interes militarno-taktyczny.
- Po tamtej stronie została parafialna cerkiew, cmentarz - wspomina wójt Mielnika Eugeniusz Wichowski. - Ludzie ziemię tam zostawili, moja rodzina straciła całe wiano babci, bo jej grunty leżały na Piaskach.
Nie to było jednak najgorsze. Kiedy ogłoszono, że w Tokarach będzie granica państwa, zapadły też decyzje o wysiedleniach. Jak pisze Eugeniusz Mironowicz w książce "Białoruś", władze ZSRR wyszły z założenia, że najkorzystniejszym rozwiązaniem dla Związku Radzieckiego będzie wysiedlenie Polaków ze swojego terytorium. 14 września 1944 roku zostały więc podpisane umowy rządowe o repatriacji ludności białoruskiej z Polski i polskiej z Białorusi.
- Był taki ksiądz katolicki u nas, który najwięcej złego narobił. Jeszcze zanim jakieś ustalenia z góry się pojawiły, on już z pomocnikami chodził i wyznaczał, kto może zostać w Polsce, a kto ma wyjechać na drugą stronę - wspomina Konstanty Wichowski. - Wiadomo, co dla niego było najważniejsze. Katolik mógł zostać, prawosławny miał się wynosić.
Na początku ludzie nic sobie z tego nie robili. Niech sobie ksiądz mówi, co chce. Ale spokoju wystarczyło na krótko.
- Zaraz potem ktoś zamordował czterech prawosławnych. Dwóch zginęło koło cmentarza - przypomina sobie mój rozmówca. - Na ludzi padł strach. Wie pani, każdy chce żyć. Już wszystko jedno gdzie, byleby żyć.
Do dziś nie wiadomo, kto zamordował. Miejscowi pamiętają tylko, że "obcy" mieli na sobie mundury Wojska Polskiego.
- Co nie znaczy, że byli to polscy żołnierze. Każdy mógł sobie mundur nałożyć - od razu zaznacza pan Konstanty.
Rozpoczęły się przeprowadzki. Ludzie z Piasków i z Górki dogadywali się między sobą i wymieniali gospodarstwa. Każdy potrzebował przecież dachu nad głową - także ci, którzy jechali do Polski.
Jeden z członków komisji ustalającej granicę pisał do starosty powiatu białostockiego w czerwcu 1946 r.: "Poleca się niezwłocznie uspokoić ludność i zakończyć samowolne przesiedlenia."
- Baliśmy się - potwierdza Wichowski. - To się mogło stać każdej nocy.
Prawosławnych, którzy nie zamierzali wyjechać, czekały bowiem wizyty "nocnych". Kim byli? Jedni mówią o funkcjonariuszach SB, inni - o bandach zza Buga. Być może nocą po wioskach chodzili i jedni, i drudzy. W końcu trafili też do Wichowskich.
- Z nami mieli problem, bo mój dziadek w czasie I wojny w armii Halerra walczył, za Polskę. Wzięli go do Niemczech do pracy, uciekał stamtąd dwa razy. Tylko dzięki temu, że się znał na robocie nie zabili go. Ale trzymali w areszcie. Jak z niego wyszedł, ważył 36 kilogramów. W końcu udało mu się przedostać do Francji. Mógł tam zostać, ale wrócił do domu, do rodziny, do Polski.
Dwie godziny na spakowanie
Jako żołnierz Hallera, Wichowski ukrywał się przed żołnierzami radzieckimi w czasie II wojny. I za pierwszych, i za drugich Sowietów mieszkał w lesie. Gdy przyszedł 1945 rok wierzył, że teraz będzie mógł żyć normalnie...
- Przyszli nocą i powiedzieli do dziadka, że on może zostać - bo walczył za Polskę. Ale rodzina ma dwie godziny na spakowanie się - opowiada Eugeniusz Wichowski. - Zdenerwował się bardzo. To ja - mówił - tyle lat za Polskę walczyłem, z Francji do Tokar wróciłem, do rodziny, a wy mnie taką propozycję składacie?! Rodzinę mam zostawić?!
W ramach zasług Wichowscy dostali... 24 godziny na spakowanie dobytku.
- Brało się, co było pod ręką - wspomina pan Konstanty. - Nikt się rzeczami nie przejmował. Najważniejsze, żeby przeżyć i być razem.
Wichowscy zamieszkali więc na Białorusi, razem z innymi rodzinami wyznania prawosławnego. 23 października 1946 r. Oddział Powiatowy Państwowego Urzędu Repatriacyjnego w Bielsku Podlaskim meldował posłusznie: "Wieś Tokary w połowie przechodzi do Związku Radzieckiego. Do ZSRR należy 60 proc. całej powierzchni wioski. Większość gruntów to grunta orne i łąki, gdy po polskiej stronie zostały nieużytki, wydmy piaskowe i lasy. Wsi grozi ruina gospodarcza. Po stronie radzieckiej znajduje się 17 kolonii, w pełni zagospodarowanych przez polskich gospodarzy. Polacy przenieśli się już na stronę polską. Po naszej stronie pozostaje jeszcze 10 rodzin białoruskich, w tym pięć wrogich Polsce (służba w gestapo, dostarczanie broni do lasu - informacje poufne), które należy jak najszybciej przesiedlić na ziemie odzyskane."
Wioska zniknęła za lasem
Do zamknięcia granicy na stałe szykowała się też druga strona.
- Zaczęli przygotowywać sobie przedpola. Mieli już doświadczenia z 1941 r., kiedy to tworzyli tzw. pasmo bezpieczne - mówi prof. Adam Dobroński.
Aby oczyścić granicę, przeniesiono białoruskie już Tokary o kilkaset metrów w głąb ZSRR. Przesunięto całe budynki: wędrowały domy, stodoły, obory, ludzie i zwierzęta.
- O, tu stał dom, a tu stodoła. Dokładnie na tym zaoranym pasie - zarośnięte już miejsca pokazuje Konstanty Wichowski. On sam orientuje się w terenie po starych drzewach. - Dom został po tamtej stronie, stodoła po naszej. Dzisiaj nie ma już niczego.
Za zasiekami widać tylko stare słupy telekomunikacyjne i stóg siana. Białoruskie Tokary zniknęły za lasem. Samą granicę dziś też porastają krzaki - po to, by nikt nie mógł zobaczyć, co dzieje się po przeciwnej stronie.
- Tu nie można robić zdjęć - ostrzega pan Konstanty.
Wokół cisza, jak makiem zasiał. Oprócz nas nie ma tu nikogo. Brakuje nawet tabliczek z zakazem fotografowania. Pan Konstanty nie daje się jednak przekonać. Nie chce nawet podejść do zasieków. Nie daje się również uwiecznić na negatywie.
- Nie chcę mieć żadnych problemów. Tu nie można - tłumaczy.
Wrócili na swoje
Wichowskim nie podobało się po drugiej stronie. Wiosną 1948 r. wrócili więc "na swoje". Dopiero później okazało się, że był to ostatni moment, bo 12 maja 1948 r. zamknięto granicę na zawsze.
- Ojciec przyjechał do ludzi, którzy mieszkali w naszym domu i kazał im szukać innego miejsca. Nie protestowali - wspomina pan Konstanty. - Wróciliśmy kilka tygodni później. Tamci nie znaleźli jeszcze innego domu, więc my zamieszkaliśmy w jednej połowie domu, a oni w drugiej. Szybko jednak coś znaleźli i się wyprowadzili.
Była wiosna. Po drugiej stronie zostały nowe zasiewy, ziemia. Nie wiedzieli, że nie zbiorą stamtąd plonów. O zamknięciu granicy zaczęto mówić dopiero kilkanaście dni wcześniej, a wtedy było już za późno na jakiekolwiek zmiany.
- Cieszyliśmy się tylko, że zdążyliśmy sami tu wrócić - zaznacza Wichowski.
Tylko kilka rodzin zdążyło: Myczuki, Karasie, wy - wylicza jego żona.
- Ano. Wróciliśmy na swoje. Gdyby nie, do dziś byśmy po kołchozach jeździli - kiwa głową Wichowski.
Kamień by się wzruszył
W Polsce zostało 11. rodzin prawosławnych. Katolicy z Tokar nie mieli nic przeciwko - znali się przecież od dziecka, przyjaźnili. Gdy już graniczna zawierucha przestała mącić ludziom w głowach, życie potoczyło się własnym torem.
- Zawsze byliśmy razem. My chodziliśmy na ich uroczystości do kościoła, oni na nasze do cerkwi. Nawet w Sylwestra bawiliśmy się wspólnie - i to w naszego. Bo w katolicki Sylwester myśmy jeszcze mieli post. Więc żeby móc się razem pobawić, oni na nas czekali. Dopiero była zabawa! Cała wieś tańczyła - wspomina z uśmiechem pani Antonina.
I wszystko byłoby w porządku, tylko ludziom znajomych brakowało. Nie było jak spotkać się z tymi, co zostali po drugiej stronie.
- Tylko dwa razy otwarto granicę: w 1963 roku, z okazji złotego spawu na rurociągu "Przyjaźń" i w 1987 roku z okazji złotego spawu na gazociągu - opowiada wójt. - Udało się też zorganizować kilka spotkań na początku lat 90-tych. Trzeba było widzieć tych ludzi, jak się brali w objęcia... Nawet kamień by się wzruszył.
Potem jednak Polska stała się członkiem NATO i szansa na wprowadzenie uproszczonego ruchu granicznego w Tokarach zmalała. Teraz - w perspektywie wejścia Polski do Unii Europejskiej - jest to w zasadzie niemożliwe. Zaorany pas ziemi na zawsze zostanie elementem niedużej, starzejącej się wioski.
Dwa krzyże
Na krzyżówce w środku Tokar stoją dwa krzyże: prawosławny i katolicki.
- Można i tak, w zgodzie - uśmiecha się wójt Eugeniusz Wichowski. - Ja od mieszkańców Tokar nigdy nie usłyszałem, że jestem gorszy, bo jestem kacapem.
Dziś nawet najstarsi zapominają już o katolickim księdzu, co ludzi dzielił na katolików i gorszych, i o takich, co prawosławnych mordowali.
- Ci ludzie jeszcze żyją - podkreślają mieszkańcy. - Ale po co do tego wracać?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna