MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Ratują konie z ubojni, a kozy i króliki - przed zjedzeniem

Urszula Krutul
Ula Podbilska i Andrzej Religa z uratowanym od rzezi koniem
Ula Podbilska i Andrzej Religa z uratowanym od rzezi koniem Andrzej Zgiet
W ich domu w Bujence koło Ciechanowca schronienie znalazły zwierzęta, które były przeznaczone na śmierć. Klacz Baśkę odkupili z rzeźni, a Perłę i Equilano uratowali przez eutanazją.

Kiedy przekracza się bramę wjazdową do domu Uli Podbilskiej i Andrzeja Religi uderza ogrom miłości. Darzą nią nie tylko siebie nawzajem, ale i wszystkie swoje zwierzaki. A jest ich sporo. Pięć koni (Perła, Equilano, Basia, druga Basia i Miluśka), osiem królików (Pan Tadeusz, Pani Królik, Felek, Prezes, Trusia i Watka i dwa maluchy, które jeszcze nie mają imion), dwie kozy (Julek i Kropka), trzy psy (głuchy Riko, Pchełka i Elza) i trzy koty (Qi, Kiras i Kosik). Prawie wszystkie zwierzęta zostały uratowane przed śmiercią.

Jak połówki pomarańczy

Ula i Andrzej pochodzą z Wrocławia. Przenieśli się na Podlasie, bo znaleźli tu taki dom, o jakim zawsze marzyli. We wsi Bujenka, niedaleko Ciechanowca. Zamieszkali w nim kilka lat temu. Po jakimś czasie dom zaczął zapełniać się... zwierzętami, przeróżnej maści, rasy i płci. Większość z nich łączy jedno - trudna, bolesna i często bardzo niesprawiedliwa przeszłość.

- Miłość do zwierząt wynieśliśmy z domu. Ale żyjąc w takich czasach, w których zawiść ludzka przechodzi wszystko, straciliśmy całkowicie wiarę w ludzi. Dlatego nasz czas wolimy spędzać ze zwierzakami niż ludźmi - opowiada Ula Podbilska. - Zwierzaki cierpią po cichu, nikt nie widzi ich bólu, dlatego walczymy o nie każdego dnia.

Urszula poznała Andrzeja przez internet. Razem są od 9 lat. Mają też córkę, Oliwkę. Tworzą rodzinę, o jakiej wielu może tylko pomarzyć. Rodzinę, której zależy na każdej żywej istocie. Od początku wiedzieli, że wiele ich łączy.

- Kiedy zaczęliśmy pisać ze sobą przez internet, okazało się, że mamy w swoich domach identyczne łóżka, telefony, żelazka, a nawet kot Andrzeja, Kiras, wyglądał tak jak moja kotka, Brysia. Wszystko takie same, a my jak dwie identyczne połówki pomarańczy - śmieje się Ula.

Kiedy przeprowadzali się z Wrocławia do Bujenki, zabrali ze sobą koty - Kirasa i Kosika. Wkrótce w ich domu zamieszkały też psy. Najpierw przybłąkał się Misiek, potem pojawiła się Daisy - piękna bernardynka, którą sąsiad trzymał przy budzie, na krótkim, zaledwie metrowym łańcuchu. Ula i Andrzej zabrali ją od sąsiada i tym samym uratowali. Mieszkała z nimi przez pięć lat, ale niestety już zdechła po powikłaniach pokleszczowych. Jednak, jak zapewniają Ula i Andrzej, odeszła otoczona miłością, doglądana od rana do nocy.

- Później była Miluśka, kucysia, którą odkupiliśmy z zajazdu w Pomigaczach - wymienia Andrzej. - Chcieliśmy mieć kucyka dla córki. Miał nam go przywieźć człowiek z Dolnego Śląska. Dziecko było nastawione, że będzie miało kucyka, a chłop nas niestety wyrolował. Dlatego zaczęliśmy szukać kucyka na miejscu i tak trafiliśmy właśnie na Miluśkę. Zaraz potem też zamieszkała z nami króliczka Trusia. Bo Ula stwierdziła, że koń nie może być sam.

Klatka z królikiem stanęła w stajni... Niestety, okazało się, że królik się boi, a kucyk jeszcze bardziej.

- No i wtedy stwierdziliśmy, że to chyba nie był trafiony pomysł. I wówczas, żeby królik nie był sam, trzeba było mu dokupić drugiego. Ale został koń, który był sam i co? Też musiał pojawić się kompan dla niego! Tym razem już tego samego gatunku - śmieje się Andrzej. - Wtedy z rzeźni odkupiliśmy Baśkę. Po niej było trochę królików. Jednego królika pani przyniosła, bo nie dawała sobie z nim rady. Przynieśliśmy go do domu, wykąpaliśmy, ale i tak strasznie śmierdział. Aż w oczy szczypało. Ale udało nam się go uratować. Wszystkie inne króliki, które kupowaliśmy, były mięsne, czyli prędzej czy później trafiłyby na talerz. A u nas żyją. Na wiosnę wybudujemy im zagrodę na zewnątrz, bo póki co mieszkają z nami w domu.

Z ubojni do kochającego domu

O kucu Baśce Ula i Andrzej dowiedzieli się od znajomych. Usłyszeli, że stoi w ubojni i prawdopodobnie jest źrebna. Czekano tylko na poród, żeby ją ubić.

- Pojechaliśmy i patrzymy: stoi taka bida. Od razu skradła nasze serca - wspomina Andrzej. - Dogadaliśmy się z właścicielami i przywieźliśmy ją do domu. Okazało się, że nie jest źrebna, więc dobrze, że ją uratowaliśmy. Nie chcę nawet myśleć, co by było gdybyśmy jej nie wzięli.

Nie minęło dużo czasu i Andrzej pomyślał, że oprócz kuców chciałby mieć też konia, na którym da się jeździć, dużego. Zaczęli się rozglądać, szukać, a życie znowu podsunęło im ofertę, której nie mieli serca odrzucić: - Któregoś dnia na Tarze (najsłynniejsza w Polsce fundacja, która zajmuje się ratowaniem koni - przyp. red.) wyskoczył apel, że Perła szuka domu. Wiadomo było, że klacz nie wyzdrowieje, że zostało jej niewiele życia - opowiada Andrzej. - Apelowano, by ktoś się nią zajął do chwili śmierci, żeby mogła uniknąć eutanazji. Bez wahania zadzwoniłem pod podany numer.

Perła przyjechała z Białegostoku już następnego dnia. Wyglądała tragicznie, sama skóra i kości. A do tego była tak zgaszona, że aż przykro było patrzeć. Zwiesiła głowę i zachowywała się tak, jakby jej nie było.

- Wcześniej przez miesiąc czekała na eutanazję. Podejrzewam, że przez ten czas nie dostawała jedzenia ani picia. Usłyszeliśmy, że sama nie chciała. Ale na własnej skórze doświadczyliśmy tego, że prawdopodobnie było inaczej - Religa mówi wzburzonym głosem. - U nas od razu zaczęła jeść siano i tarte marchewki, tak, że ciężko ją było oderwać. Od tej pory nie mamy z nią żadnego problemu.

- 26 marca minie rok odkąd u nas jest - dodaje Ula. - Z ostatnich badań, jakie jej robiliśmy wynika, że to zdrowy koń. Musi jeszcze tylko nabrać trochę ciała, ale do tego potrzeba czasu.

Weterynarz, który badał konia był zdziwiony i nie mógł zrozumieć, jak Uli i Andrzejowi udało się go uratować. I sprawić, że ma tak dobre wyniki.

- Później była Basia - biała, duża klacz, Haflingerka - wspomina Andrzej. - Znaleźliśmy ogłoszenie, że handlarz chce ją sprzedać. Zapewniał, że to 14-letni koń, a okazało się, że ma znacznie więcej lat, bo aż 25. Zanim do nas dotarła, musiała przejechać 500 kilometrów. Jak wyszła z samochodu, nie miała siły chodzić. Wychudzona, wycieńczona, osłabiona. Kupowaliśmy specjalne preparaty na wzmocnienie jej stawów, wychodziliśmy z nią na krótkie spacery.

W terapii konia pomogła nie tylko miłość nowych właścicieli, ale też... czarna kucyczka Miluśka. - Bo nasza Miluśka to taki koński terapeuta - śmieje się Ula. - Ona do każdego końskiego boksu wejdzie, postoi, i nawet żartujemy, że wyprowadza te inne konie. Na początku była cały czas przy Perle, a teraz jest przy Baśce. Equilano - nasz najnowszy koń jeszcze mało wychodzi, bo u niego ruch nie jest póki co wskazany. Ale też ostatnio znaleźliśmy u niego Miluśkę. Sama otworzyła sobie zasuwę i była z nim w boksie.

Kozy uratowane z talerza

Wspomniany Equilano trafił do Bujenki 2 miesiące temu. Zadzwonił do nich pewien weterynarz, że ma konia, którego czeka eutanazja.

- Tak naprawdę nie mieliśmy wyjścia, bo jakie? Pozwolić na to? - pyta Andrzej. - Wiedział, że nie odmówimy, mimo, że nie mamy już miejsca. Ale jakoś przedzieliłem jeden z boksów. Na szczęście weterynarz powiedział, że ten koń powinien stać w jak najmniejszym boksie, by miał mało ruchu.

W międzyczasie rodzina wzięła też kozy, które miały trafić na talerz do jakiejś wykwintnej restauracji. Kropka i Julek świetnie się zadomowiły w Bujence. Mają piękną zagrodę, ale spać chodzą do... letniej kuchni. Julkowi właśnie rosną rogi, więc bodzie na prawo i lewo, czym wywołuje dużo śmiechu, ale też pisków 8-letniej Oliwki.

- Najbardziej lubię swojego pieska Elzę, Equilano, Perełkę, Watkę i wszystkie króliki, jakie mamy. I kozy też! - wymienia jednym tchem Oliwka. - Jak Julek był mały, to wszędzie chciałam go ze sobą zabierać, ale jak podrósł, to uciekam od niego, bo chce mi zadać kopa rogami! Każde z naszych zwierząt jest pocieszne. Gdyby nie Equilano, to chyba nigdy nie miałabym uśmiechu na twarzy. To najlepszy koń na całym świecie. Dzieci zazdroszczą mi tych zwierząt. Uważają, że są bardzo fajne. Warto im pomagać, bo zwierzęta to nasi najlepsi przyjaciele. Bez nich ludzie by sobie nie radzili.

Ula i Andrzej myślą nad założeniem stowarzyszenia pomagającego zwierzakom. Chcą zmienić podejście do zwierząt na Podlasiu, szczególnie we wsiach i małych miejscowościach. Uważają, że ludziom brakuje empatii, a zwierzęta liczą się tylko wtedy, kiedy można na nich zarobić. Zaczęli już prowadzić prelekcje w szkole swojej córki, zapraszają do Bujenki dzieci, żeby zobaczyły, jak należy się opiekować zwierzętami.

- Bo zwierzęciu najbardziej potrzebny jest człowiek - przekonuje Ula. - Leczenie to jedno, ale spędzanie czasu z chorym koniem czy psem liczy się najbardziej. Bo nikt się nie czuje dobrze, kiedy jest pozostawiony samemu sobie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna